01 października 2016

Puck na rzymskim szlaku Gotów

Wróćmy nad Zatokę Gdańską. Puck jest najstarszym miastem w tej części Bałtyku, bowiem potwierdzone archeologicznie początki osadnictwa sięgają III-IV wieku, czyli czasów rzymskich. Poza odkrytymi z tamtego okresu pod fundamentami byłego zamku krzyżackiego szczątkami zabudowy, z Pucka pochodzą trzy złote monety (solidus) cesarza bizantyjskiego Teodozjusza II (AD 402-450) oraz solidus greckiego cesarza Antemiusza (AD 420-472), wyznaczonego przez Bizancjum w AD 467 na cesarza rzymskiego. Do okresu wędrówek ludów w V wieku Puck był nie tylko miejscem, do którego docierał handel z terenów cesarstwa rzymskiego (a później bizantyjskiego), ale i prawdopodobnie portem łączącym go ze Skandynawią, będącą docelowym przeznaczeniem towarów z południa Europy i z Orientu. 

Związek polskich ziem ze Skandynawią w okresie migracyjnym potwierdzają dwa egzemplarze zapinki tego samego typu znalezione w Sorte Muld na Bornholmie (zdjęcie poniżej) i w Radziejowie Kujawskim, datowane na początek VI wieku. 

Dopóki polski archeolog nie natknął się na egzemplarz z Bornholmu przez wiele lat utrzymywał (Bartosz Kontny 2014 "The first relief brooch from the territory of Poland"), że zabytek kujawski z uwagi na płytki relief reprezentuje typ tzw. "zapinki kontynentalnej" (zachodnioeuropejskiej), ze zdobieniem o motywach przypisywanych nordyckiej bogini płodności, Freji (Freya). Zaklasyfikował on broszkę z Radziejowa jako "import" (w domyśle z Europy zachodniej), co trudno było uznać za opinię rzetelną naukowo. Nie można było bowiem wyeliminować możliwości, a faktycznie dużego prawdopodobieństwa - skoro przyznaje on iż artefakt nie nosi "żadnych śladów zużycia", że broszka została odlana na Kujawach dla miejscowej Skandynawki. Autor niestety nie podjął wysiłku logicznego uzasadnienia swojej tezy, aby wykazać jej prawdziwość, albo chociaż wysokie prawdopodobieństwo, we wszystkich modelach odtwarzających okoliczności powstania artefaktu. 


Oto powyżej fragment skarbu Sorte Muld ze złotymi brakteatami rzymskimi w formie skandynawskich zawieszek i złotymi paciorkami, który gromadzony był od połowy V do początku VI wieku (foto: Vikingeskibs Museet).

Kolejne odkrycie w 2006 roku dwóch skandynawskich brakteatów z Suchania na Pomorzu zmusiło badaczy do otwartego już przyznania o ich analogii ze skarbem z Sorte Muld lub z Uppåkra. Przesądzają jednak (archeolog Aleksander Bursche), bez jakichkolwiek głębszych uzasadnień, że zabytki z Pomorza są "importami" z jednego z tych dwóch skandynawskich miejsc. Stopień podobieństwa zabytków, odkrytych w dwóch różnych miejscach nie wystarcza, aby rozstrzygnąć, że jedna z tych lokalizacji jest miejscem wytworzenia wszystkich takich artefaktów. A dlaczego miejscem wytworzenia omawianych tutaj skandynawskich brakteatów nie mogłoby być jakieś trzecie miejsce, poza Sorte Muld i Uppåkra? Zbyt często, w dążeniu do porządkowania swoich szuflad, archeolodzy dokonują pośpiesznej atrybucji artefaktów - nie w oparciu o zebrane fakty i logiczne wywody, ale na podstawie swojego ogólnego dorobku i tytułu naukowego. Oto poniżej zabytki z Suchania (źródło: Muzeum Narodowe w Szczecinie).


Dwie złote monety Teodozjusza II (oraz m.in. złoty pierścień z napisem runicznym) znaleziono w Karlinie nad Regą, 30 km od Kołobrzegu oraz kolejne dwa złote solidy tego samego cesarza w Malechowie, 15 km od Darłowa. Z uwagi na towarzyszące skarbowi z Karlina skandynawskie brakteaty i inne zabytki, naukowcy oceniają że skarb pochodził z jednej z duńskich wysp: Bornholmu lub Fionii (Fyn). Drugi skandynawski złoty brakteat odkryty w Polsce, datowany na drugą połowę VI wieku, pochodzi z miejscowości Wapno, powiat Wągrowiec. Poniżej prezentuję zestawienie brakteatów z Karlina (lewy) i Wapna (źródło: Klaus Düwel, Yuriy Kuzmenko - "Runic inscriptions in Eastern Europe - an overview", Studia Historyczne, 2013). 

Pierwszy brakteat nosi napis w runach "WAIGA", odczytywany jako jeszcze jedno określenie - przydomek Odina, wywodzone ze staronordyckiego veig, oznaczającego zarówno 'siłę, moc, władzę', jak i 'napój dla upicia się'. Brakteat z Wapna ma napis runiczny "SABAR", co można odczytać jako dwuczłonowe słowo saba i ricus. To pierwsze słowo wywodzi się z protogermańskiego *swēbaz, oznaczającego plemię Swebów, podczas gdy ricus to zlatynizowane protogermańskie słowo *rīks oznaczające króla. "SabaR" znaczyłoby więc - król Swebów, władca germańskiego plemienia, osiadłego przed epoką wielkich migracji głównie w dorzeczu środkowej i górnej Łaby, zapewne też w Kotlinie Czeskiej. Zwróćmy uwagę, że przedstawione na tych dwóch artefaktach stylizowane sylwetki jeźdźców wykazują duże podobieństwa ikonograficzne. 

Nie wydaje się uzasadniona teza, podzielana przez część badaczy, aby brakteat z Wapna należał do pierwszego słowiańskiego władcy na terenie Wielkopolski, o hipotetycznym imieniu Sabar. Pierwsze, stwierdzone archeologicznie ślady trwałego zasiedlenia w okolicach Wapna, pochodzą z drugiej połowy IX wieku, a więc są trzy wieki młodsze, aniżeli ten zabytek. Złote brakteaty z Karlina i Wapna należały zapewne do lokalnej, skandynawskiej arystokracji.


Funkcje portowe Pucka, zapewne ograniczone lub przerwane w okresie  wielkich migracji, kontynuowane były od VIII wieku, jak na to wskazują pośrednie dane archeologiczne, na przykład pochodzące z tego okresu relikty przypuszczanej strażnicy w pobliskim Błądzikowie (Paweł M. Pogodziński et al, 2020 - Wczesnośredniowieczne osadnictwo, gospodarka i eksploatacja środowiska przyrodniczego w rejonie Ziemi Puckiej na przykładzie badań w Błądzikowie (st. 7)"). Wieża strażnicza w Błądzikowie prawdopodobnie była elementem systemu obronnego portu, do którego należały, odkryte w 1977 roku, rozległe pasy zapór palowych, mylnie dzisiaj interpretowanych jako nabrzeża portowe. Port był niewątpliwie zbudowany i eksploatowany przez Skandynawów. Nabrzeża i pomosty dawnego portu puckiego zbudowane zostały w typowej dla Wikingów technice na palach dębowych, z zastosowaniem konstrukcji jarzmowych, koszowych i hakowych.

Znaleziony w Błądzikowie, wykonany z poroża jelenia, pionek do gry, należy do typu powszechnie występującego na Gotlandii w okresie Vendel (lata 550-800). Kilkanaście tego rodzaju pionków, wykonanych z bursztynu, odkryto w Truso. Wśród resztek pożywienia z tego okresu (II połowa VIII wieku) były m.in. szczątki śledzi, dorszy, fląder, a także fok. O wczesnośredniowiecznym porcie w Pucku i kontrowersyjnych opiniach badaczy będziemy mówić szeroko w dalszej części artykułu.

Rolę Pucka jako portu tranzytowego, łączącego Skandynawię ze starożytnym Rzymem i wczesnośredniowiecznym Bizancjum  potwierdzają liczne w jego pobliżu odkrycia archeologiczne. W pobliskiej Rumi w 1957 roku odkryto cmentarzysko kultury oksywskiej (339 grobów) z młodszego okresu przedrzymskiego i wczesnego rzymskiego, z bogato wyposażonymi grobami: naczynia gliniane, noże żelazne, osełki kamienne, miecze żelazne jedno- i dwusieczne, okucia pochwy miecza, groty żelazne oszczepów, umba tarcz, żelazne i brązowe klamry do pasa, wisiorki i pierścionki z brązu, szczypce, bransolety, brzytwy żelazne, paciorki szklane. Następująca po okresie kultury pomorskiej (urny twarzowe)  od VII do III wieku p.n.e., trwająca kolejne trzy stulecia kultura oksywska, stworzyła pomost kulturowy pomiędzy Skandynawią i Pomorzem wschodnim, częściowo też z zachodnimi Bałtami.

Bardzo cenny skarb, o którym dzisiaj się nie mówi, znalazł w 1795 roku rolnik Michał Klocka ze wsi Mrzezino, 8 km na południe od Pucka. Zawierał on 150 złotych monet bizantyjskich (solidów), z tego 90 procent z czasów cesarza Anastazjusza I (491-518), a pozostałe z okresów innych cesarzy: Marcjan (450-457), Zenon (474-475), Leon (nie wiem który), Teodozjusz II (408-450) i Bazylikus (475-476). Interesujące jest, że drugim po Pucku miejscem o największej koncentracji solidów Anastazjusza I była Gotlandia, gdzie odkryto 74 egzemplarze. Potwierdzeniem intensywnych związków Gotów - mieszkańców Gotlandii, z brzegami Zatoki Gdańskiej, w tym Puckiej, jest informacja VI-wiecznego kronikarza Jordanesa o "krańcu Gockim", jak dzisiaj lingwiści tłumaczą nazwę "Gothiskandza". Tereny te należały do Gotów już od początków naszej ery, jak wskazują na to informacje pozostawione przez Pliniusza Starszego (pod nazwą Gutones) i Tacyta (jako Gothones). Oto złoty solid Anastazjusza I, pochodzący z Gotlandii (foto: dr Caitlin R. Greene).


Szwedzki archeolog Hans Hildebrand uważał, że większość bizantyjskich złotych solidów z II połowy V wieku dotarła do Skandynawii za pośrednictwem przedstawicieli gockich plemion (Longobardów, Ostrogotów, Herulów), które wyemigrowały na południe Europy i utrzymywały żywy kontakt z macierzystą Skandynawią. Ich główna droga komunikacyjna prowadziła, jak wskazują dotychczasowe odkrycia archeologiczne, przez Zatokę Gdańską, w tym zwłaszcza przez port w Pucku. Należy pamiętać, że Herulowie - po utracie za sprawą Longobardów na przełomie V/VI wieku  swego państewka założonego w południowych Morawach, w dużej części powrócili w rejon Bałtyku. 

Jeszcze mniej wiadomo o podobno nawet większym skarbie złotych solidów znalezionych 8 km na północ od Pucka, pod Władysławowem w latach 1800 i 1801 ("Abhandlungen der Königlichen Akademie der Wissenschaften in Berlin", 1835).

Rzućmy okiem na poniższą, wiele mówiącą  mapę rozmieszczenia bizantyjskich i rzymskich złotych solidów, bitych w okresie AD 395-518, jakie dotychczas zostały odkryte w Europie północnej (źródło: Johan A. W. Nicolay - "Splendour of power. Early medieval kingship and the use of gold and silver in the southern North Sea area (5-7th century)", Groningen Archaeolgical Studies 2014, Vol. 28. Pewne wątpliwości budzi na mapie brak zaznaczonych znalezisk tych monet na przedsłowiańskim Połabiu, to jest pomiędzy dolną Odrą i dolną Łabą. Wiadomo, że było conajmniej kilka sztuk: Walentyniana III (AD 425-455), Leona I (AD 457-474), a później Justyniana I (AD 527-565) i Maurycjusza (AD 582-602).


Widać z niej, jak zasadniczą rolę w absorbowaniu śródziemnomorskiego pieniądza w okresie od końca IV wieku do początku VI wieku, a więc tuż przed okresem wędrówek ludów, spełniały plemiona skupione w basenie Morza Bałtyckiego.

Przykładowo, znajdowane w Szwecji (Helgö, Uplandia - 47 sztuk) solidy, zwłaszcza na Gotlandii (Botes, Smiss) - 108 sztuk, Olandii (Åby, Björnhovda, Stora Brunneby) - 133 sztuki i Bornholmie (Salthom, Dalshøj) - 46 sztuk, skarby solidów bitych przez cesarzy rzymskich (Rzym, Rawenna, Mediolan) i bizantyjskich (Konstantynopol) z okresu od II połowy IV wieku do I połowy VI wieku wskazują, że poza prowadzeniem handlu z Rzymem Skandynawowie byli opłacani przez Cesarstwo jako żołnierze najemni. Dodatkowe źródło solidów, zapewne "wędrujących" do rodzinnej Skandynawii z ich nowymi właścicielami, dostarczali przebywający w latach 455-470 w Panonii Ostrogoci, toczący tam zwycięskie walki z Hunami, którzy w złocie odbierali kontrybucję od cesarza Teodozjusza II.

Po polskiej stronie te same skarby koncentrują się wzdłuż dolnej Wisły, Żuław i Zatoki Puckiej oraz między ujściami Parsęty i Wieprzy, co oznacza że portami na terenach Polski, przez które przechodził handel, a także żegluga pasażerska, między Cesarstwem Rzymskim i Skandynawią było Truso, a mniejszym stopniu także Puck, Kołobrzeg i Darłowo. To właśnie na Pomorzu, w tak zakreślonych granicach i w podziale regionalnym przedstawionym na mapie, skumulowana została największa ilość złotych solidów - łącznie 394 sztuki, podczas gdy w całym basenie Morza Północnego odkryto 151 sztuk. Jednakże bezdyskusyjnym głównym centrum odbioru tych monet były trzy wyspy skandynawskie: Olandia, Gotlandia i Bornholm - łącznie 602 złote solidy. Widać przy tym wyraźnie, jak malało znaczenie gospodarcze chylącego się ku upadkowi Cesarstwa Rzymskiego (około 20% obrotu solidami w tej części Europy) - co nastąpiło w AD 476, a jak rosła rola u progu średniowiecza Cesarstwa Bizantyjskiego (około 80%).

Nie mogę wypowiedzieć się o bliżej mi nieznanych złotych solidach z Pucka (nie wiadomo dlaczego muzea polskie nie chwalą się tymi spektakularnymi zabytkami, ani w ekspozycjach, ani w publikacjach; może ich już tam nie ma?). Przywołam więc tutaj dane o dwóch "siostrzanych" do solidów z Pucka egzemplarzy, publikowane na Zachodzie. Pierwszy to solid Teodozjusza II, jaki znajdował się w bornholmskim skarbie z Åby, na przykładzie egzemplarza oferowanego przez dom aukcyjny Jean Elsen & ses Fils S.A. (ilustracja poniżej). Na awersie popiersie cesarza z napisem na obwodzie: DN THEODOSIVS PF AVG, oznaczający "Nasz Pan (DN - dominus noster) Teodozjusz cesarz sumienny i szczęśliwy (PF AVG - Pius Felix Augustus)". Cesarz w hełmie z perłowym diademem na głowie i w pancerzu, w prawej dłoni włócznia z ostrzem z prawej strony głowy, na lewym ramieniu tarcza z wizerunkiem rycerza na koniu tratującego leżącego wroga.


Na rewersie sylwetka siedzącej na tronie Wiktorii - bogini zwycięstwa, trzymającej w prawej dłoni nad gwiazdą globus krucyfiksowy, o którym wspomniałem w artykule "Zagadka bornholmskich rotund", w lewej berło, lewą nogą przyciskającą do ziemi zdobycz, z tarczą obok tronu. Interesującym jest, że pogański symbol Wiktorii - rzymskiej bogini zwycięstwa, przetrwał na monetach bizantyjskich nawet po upadku Rzymu. Ostatnia moneta z symbolem Wiktorii została wybita w AD 628.

Napis w otoku brzmi: IMP XXXXII COS XXII P.P. Pierwsza liczba oznacza czterdziesty drugi rok władzy Teodozjusza II, czyli AD 443 (od AD 401), druga zaś liczba to siedemnasty konsulat (COS) "ojca ojczyzny" (P.P. - pater patriae). W dolnej części rewersu, tak zwanej egzerdze, skrót COMOB (Comitatus Obryziacum) oznacza bizantyjską mennicę cesarską, bijącą złote (obryzacium - złoto pierwszej próby) solidy.

Drugi przykład to solid Antemiusza z okresu pomiędzy rokiem 467 a 472 n.e. Na awersie popiersie cesarza w pancerzu i w hełmie, trzymającym włócznię nad prawym ramieniem oraz tarczę z motywem jeźdźca na lewym ramieniu. Napis w otoku: DNPROCAN THEMIVSPFAVG (drugie N odwrócone). Wyjaśnienie napisu DN PROC ANTHEMIVS (Procopius Anthemius) PF AVG, jak przy solidusie Teodozjusza. Na rewersie widoczni są stojący naprzeciw siebie dwaj cesarze w nimbach świętości, wspólnie trzymający w prawych dłoniach długi krzyż, a w lewych każdy z nich dzierżący globus. Napis na otoku:  SALVSREI-PV-BLICAE ("Nadzieja Państwa"), COMOB, w środku: R-V (mennica Ravenna). Źródło: British Museum, London (1860.3.29.265).


Moneta z Pucka, o tym samym wizerunku, została opublikowana w książce "Historia Gdańska", Tom 1, 1978, jednakże bez słowa komentarza. Szkoda, że polskie artefakty, o których tu mówimy  nie są tak łatwo dostępne w literaturze (dobrej jakości zdjęcia, szczegółowy opis), lub choćby w internecie, jak te z Europy zachodniej.

Jeżeli w okresie rzymskim i migracyjnym znajdujemy na Pomorzu mniej liczne i mniej okazałe niż w Skandynawii artefakty to wynika to z faktu, że nadbałtyckie centrum gospodarcze i polityczne w owym okresie znajdowało się na Gotlandii, Olandii i na Bornholmie. To z tego regionu miała się wkrótce rozpocząć ekspansja plemion skandynawskich na południe Europy. Wydaje się, że elity pomorskie były słabiej uformowane i mniej zamożne, niż po północnej stronie Bałtyku. "Pomorskość" tych elit nie miała naturalnie jeszcze nic wspólnego ze słowiańskością, która miała dopiero co się tutaj zadomowić. 
 
Odkrywane na pomorskim wybrzeżu, pochodzące z okresu najpierw rzymskiego, a później migracyjnego skarby wskazują na oparte na wspólnych więziach etniczno-kulturowych żywe kontakty handlowe pomiędzy Skandynawią a opanowaną przez Ostrogotów Italią. Transfer towarów z Południa i z Orientu do Skandynawii odbywał się z reguły na bazie dzisiejszej formuły handlowej FOB (free on board) port południowo-bałtycki, na co wskazuje fakt że po polskiej stronie Bałtyku znaleziono dotychczas około 60 tysięcy monet rzymskich, podczas gdy w Skandynawii niewiele ponad 11 tysięcy.
 
Należy jednak pamiętać, że to nie na ziemiach południowo-bałtyckich, ale w Skandynawii, a właściwie w jej południowej części (Gudme, Uppåkra, Sorte Muld, Helgö, Lejre, Tissø), dla tamtejszych rodów arystokratycznych koncentrował się import cennych wyrobów użytkowych oraz produkcja złotnicza, dla której część (prawdopodobnie większość) rzymskich monet posłużyła jako surowiec do przetopienia. Porty po połabsko-pomorsko-bałtyjskiej stronie obsługiwane były przez odbierające towary rzymskie statki skandynawskie, z przeznaczeniem głównie na wyspy duńskie, Skanię i Gotlandię. Oto kolekcja rzymskich naczyń do picia, jaka została odkryta w grobie Öremölla, rejonie miasta Skurup, w Skanii (foto: Sören Hallgren).

 
Duży, skośnie żłobkowany kocioł z brązu służył do przechowywania wina i do mieszania w nim przypraw, dodawanych do wina. Durszlaki z rączką spełniały rolę sita, przez które przecedzano wlewane do szklanek wino. Wysoka jakość szkła szklanek w tym zestawie świadczy, zdaniem archeologów, iż naczynia te zostały wykonane najprawdopodobniej w Syrii lub w Egipcie, lub ewentualnie w samym Rzymie, ale przez syryjskich rzemieślników. Ten bogaty zestaw należał zapewne do zamożnego, elitarnego przywódcy skandynawskich najemników w armii rzymskiej i datowany jest na II połowę II wieku n.e. 

Warto przytoczyć tutaj, zawartą na poniższej mapie (źródło: Jan Schuster - "Czarnówko stan. 5", 2018) informację o rozmieszczeniu w środkowej Europie znalezisk rzymskich kotłów z brązu, skośnie żłobkowanych - na ziemiach Barbaricum (kolor czerwony) i na ziemiach Cesarstwa Rzymskiego (kolor niebieski).
 

Przebieg czerwonych kropek na mapie wyznacza główne kierunki przemieszczania się skandynawskich wojowników z Cesarstwa Rzymskiego w kierunku swoich ziem ojczystych na północy. Ilość i rozprzestrzenienie się tych znaków na ziemiach Polski wskazuje, iż główny szlak migracyjny Normanów z Cesarstwa na północ i odwrotnie, wiódł przez Bramę Morawską do Zatoki Gdańskiej. Szerokość tego pasa migracyjnego wskazuje przy tym, że część Normanów powracających po zakończeniu służby najemniczej w wojsku rzymskim nie przeprawiała się przez Bałtyk, ale osiedlała się po drodze, zapewne w sprzyjających im warunkach etniczno-kulturowych, czyli wśród lokalnej społeczności nie nastawionej wrogo do osiedleńców.
 
Napływ złotych solidów na Pomorze był największy w drugiej połowie V i początkach VI wieku, a więc przed przybyciem Słowian. Liczne przy Zatoce Puckiej znaleziska złotych monet w okresie późnego antyku jednoznacznie potwierdza handlowo-komunikacyjną dynamikę miejscowego plemienia z południem Europy. Liczne zaś w tym rejonie (Puck, Rumia, Chylonia, Mechelinki, Bolszewo, Bożepole) znaleziska fragmentów łodzi klepkowych z wczesnego średniowiecza wskazują na jego wysoko rozwinięty kunszt szkutniczy i żeglarski.

Od roku 1978 do końca poprzedniego stulecia prowadzone były podwodne badania archeologiczne na dnie Zatoki Puckiej, w wyniku których odkryto cztery wraki łodzi klepkowych (P-1, P-2, P-3, P-5). Wiek pierwszych trzech łodzi został początkowo ustalony metodą radiowęglową na kolejno 1250, 555 i 950 rok. Ostatnie pomiary metodą dendrochronologiczną zasadniczo je "odmłodziły", w tym najstarszą jednostkę aż o 4 wieki, i obecnie datowana jest ona (oznaczona jako P-2), na pierwszą połowę X wieku. Pozostałe trzy wraki pochodzą z II połowy XII wieku (P-3), połowy XIII wieku (P-1) i z XIII wieku (P-5). 


Wrak P-2 należy uznać za dawny okręt wojenny, o czym świadczą smukłe proporcje kadłuba i listwy na burtach, identyfikowane jako miejsce mocowania tarcz. Ten rodzaj okrętu wojennego, z umocowanym do stępki solidnym klocem podmasztowym, konstrukcyjnie zbliżony był do wikińskich łodzi żaglowych z Oseberg, Gokstad i Kvalsund. Wikińską konstrukcję kadłuba tego wraku, wraz z klocem podmasztowym (kilsonem) i wręgami dennymi (dennikami) widać na powyższym rysunku (za Wiesław Stępień, 1984 - "Archaeological excavations in Puck Harbour, Gdansk District, Poland").

Poniższa fotografia przedstawia fragment kadłuba wraku P-2 na wysokości czwartej wręgi, w oryginalnym położeniu na dnie morskim. Nie są to jednak, jak twierdzi Marek Kryda ("Polska Wikingów", 2019), który dał się zwieść miejscowym badaczom, "relikty potężnych portowych konstrukcji drewnianych". Odkryte w 1977 roku wbite w dno setki pali, konstrukcje skrzyniowe i zatopione wraki do dziś pozostają niewyjaśnioną przez archeologów zagadką, a tylko na poziomie nie potwierdzonych teorii pozostają ich poglądy, że te podwodne konstrukcje są reliktami nabrzeży wczesnośredniowiecznego, Marek Kryda słusznie dodaje - wikińskiego, portu. 

Nie jest to jednak aż tak unikalne odkrycie, jeżeli przyjmiemy, że podwodne konstrukcje nie są resztkami portowych nabrzeży, ani nawet falochronów, ale wysuniętymi poza obręb portu zaporami. broniącymi dostępu do portu wrogim okrętom, a odkryte wraki (przynajmniej P-2) - prawdopodobnie ofiarami zaplątania się w gąszczu pali w trakcie napadu na port i ich zniszczenia przez obrońców portu. Nie umniejsza to - z uwagi na olbrzymią ilość zinwentaryzowanych na dnie pali (7373), leżących elementów konstrukcyjnych (1686) i 5 wraków, wyjątkowości w skali światowej tego stanowiska archeologicznego, ale niekoniecznie właściwego portu. Wydaje się, że reliktów nabrzeży wczesnośredniowiecznego portu w Pucku należałoby szukać w osadach morskich w najpłytszym pasie morskim, wzdłuż aktualnej linii brzegowej, najprawdopodobniej w pobliżu i na terenie byłych Puckich Zakładów Mechanicznych.

Nasi eksperci twierdzą, że okręt "łączy w sobie cechy konstrukcji znanych ze słowiańskiego wybrzeża Bałtyku (łączenie pasów poszycia klinowatymi kołkami oraz uszczelnienie z mchu pomiędzy plankami) wraz z właściwą dla Skandynawii nadstępką (kilson, czyli kloc podmasztowy), elementem konstrukcyjnym nieznanym w żywiole słowiańskim" (za LUCIVO).


Nie oznacza to jednak, że jest to "słowiańska długa łódź", o czym pisałem w artykule "Słowiańskie kołki w wikińskich łodziach", jak bezkrytycznie powtórzył za polskimi badaczami Jan Bill na stronie Vikingeskibs Museet w artykule zatytułowanym "Puck 2 - a Slavic longship". Również przyjął on "na słowo" fałszywe, nie wykazane naukowo tezy tych badaczy, jakoby "Kompleksowe badania archeologiczne i geologiczne prowadzone w następnych latach wykazały, iż wzrost poziomu morza o 70 cm od czasów epoki Wikingów spowodował zatopienie portu". Badacze wykazali nie tyle kompleksowość badań, co - moim zdaniem, ich powierzchowność w ocenie procesów geologicznych i biologicznych, zachodzących w środowisku morskim.

Podstawą powyższych, mylnych osądów były wcześniejsze opracowania, takie jak praca zbiorowa Szymona Uścinowicza et al., 2011 - "The rise, development and destruction of the medieval port of Puck in the light of research into palaeoclimate and sea level change", czy  artykuł Anny Tomczak, 2005 - "Some problems from the geological past and future of the Hel Peninsula", w publikacji: J. Cyberski (Ed.) - "State and the threat of the Hel Peninsula". W "Objaśnieniach do szczegółowej mapy geologicznej Polski - arkusz Jastarnia i Hel" z 2000 roku Anna Tomczak nawet deklaruje, że "W X wieku n.e. półwysep, wówczas nieco szerszy niż dziś, uległ w brzeżnych partiach zatopieniu wskutek podniesienia się poziomu morza o około 1,5 m". 

Niestety, nie można zgodzić się z autorką, ani co do X wieku, ani co do wzrostu poziomu morza o półtora metra. Wnioski te oparte były na dwóch niezweryfikowanych źródłach - danych z datowanych metodą izotopu węgla C14 próbek torfu i maszynopisu pracy magisterskiej oraz na błędnej interpretacji pochodzenia mielizn po zatokowej stronie Półwyspu Helskiego. Wzrost poziomu Bałtyku o półtora metra w skali jednego wieku byłby niewątpliwie efektem takich zmian w światowym poziomie oceanów, a źródeł na to wskazujących, ani historycznych, ani geologicznych, nie ma. Gdyby uznać tezę autorki za prawdziwą, to w IX wieku - kiedy poziom morza miałby być 1.5 m niższy, niż w X wieku, Wulfstan nie mógłby dopłynąć do Truso, a i sam port nie powstałby tam, bowiem nie istniałoby, leżące 10 cm ponad poziom morza Jezioro Drużno, dziś o średniej głębokości 1.20 m.

W rzeczywistości w literaturze naukowej istnieje pogląd, że wzrost poziomu wód południowego Bałtyku nie był tak znaczny i tak radykalny, jak wnioskują, ale naukowo nie uzasadniają, autorzy powyższych prac. Na przykład, Reinhard Lampe i Wolfgang Janke ("The Holocene sea level rise in the southern Baltic, as reflected in coastal peat sequences", 2004), z Instytutu Geografii Uniwersytetu w Greifswaldzie, w oparciu o badania na wybrzeżu Pomorza Zachodniego stwierdzają we wnioskach, że poziom morza "... w ciągu ostatnich 5000 do 6000 lat zmieniał się w obrębie tylko kilku decymetrów". Ten stabilny od kilku tysięcy lat poziom oceanów widoczny jest dobrze na poniższym wykresie (źródło: Wikipedia - sea level rise).


Z kolei ze wschodniej strony od Zatoki Gdańskiej, w Kłajpedzie, tamtejsi naukowcy Inga Dailidiene i Algirdas Stankevičius ("Kuršiu mariu ir pietrytines baltijos jūros dalies vandens lygio daugiamečiu svyravimu analizes metodologiniai ypatumai", 2004) opublikowali wykres, z którego wynika, że mierzony w tym porcie od 1906 roku średni poziom wód Bałtyku do roku 1982 wahał się zasadniczo w granicach +/-5 cm, tylko w 1949 roku spadł do -18 cm. Dopiero w ostatnich 40 latach pojawia się wiele opracowań o tak zwanym "globalnym ociepleniu". Prace te, pisane jak na zamówienie, często w tonie alarmistycznym, wskazują na produkującego CO2 (dwutlenek węgla) człowieka i "przeludnienie" jako główną przyczynę tego zjawiska. 

Poświęćmy tutaj nieco więcej miejsca zagadnieniom klimatycznym, bo "globalne ocieplenie" i "pandemie" przestały być terminami naukowymi, a są już tylko politycznymi, propagandowymi. Nawet jeżeli naukowcy starają się obiektywnie przedstawiać stan rzeczy, to ich opracowania podlegają cenzurze politycznej, zanim zostaną dopuszczone do publikacji. I tak na przykład, grupa naukowców, o której powiemy niżej, w sierpniu 2021 stwierdziła: "Ze względu na ograniczoną zgodność symulacji modelowych z obserwacjami, na ograniczoną (ilość) wiarygodnych obserwacji na poziomie procesu ... pozostaje niskie zaufanie [podkreślenie przez autorów] do istniejących prognoz o przyszłej ewolucji lodu morskiego na Antarktydzie (Owing to limited agreement between model simulations and observations, limited reliable observations on a process level ... there remains low confidence in existing future projections of Antarctic sea-ice evolution).

Jednakże wydawca publikacji, polityczna agencja ONZ, Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (ang. IPCC), przed dopuszczeniem do publikacji zmienił ostatnią część powyższego zdania następująco: "... nie ma pewności co do istniejących prognoz na temat przyszłego zmniejszania się i braku redukcji lodu morskiego na Antarktydzie" (... there remains low confidence in existing future projections of Antarctic sea-ice decrease and lack of decrease). Oto ta korekta w roboczym materiale ONZ, jedna z setek tam wprowadzonych, idących w tym samym kierunku, zatytułowanym "P54/WGI-14 - Changes to the underlying scientific-technical assessment to ensure consistency with the approved SPM. These trickle backs will be implemented in the Chapter during copy-editing" (P54/WGI-14 - Zmiany w podstawowej ocenie naukowo-technicznej w celu zapewnienia spójności z zatwierdzonym SPM. Te dostosowania zostaną wprowadzone w rozdziale podczas edycji kopii).


Przytaczam ten fragment ONZ-owskiego dokumentu, wymuszającego zmianę opinii w sprawie klimatu o 180 stopni, wobec tej, którą przedstawiła grupa 17 naukowców. Jest to dowód o wadze dowodu koronnego, kiedy przestępca złapany jest na gorącym uczynku (in flagranti)czy, jak mawiają Amerykanie - z dymiącym jeszcze pistoletem w ręku (smoking gun). Pogląd niezależnych badaczy został w tej części dokumentu usunięty przez wydawcę i całkowicie zmieniony. Ich wątpliwości co do wiarygodności istniejących (czyli w większości katastroficznych) prognoz co do zmian w morskiej pokrywie lodowej na Antarktydzie, zostały przez cenzurę zamienione na imputowane im wątpliwości tylko co do prognoz o zmniejszaniu się tej pokrywy lodowej. 

Jest to oczywista antynaukowa, polityczna manipulacja, ale tytuł całej publikacji, podpartej nazwiskami ocenzurowanych naukowców - a jakże, jak najbardziej "naukowy". Chodzi tutaj o pracę klimatologów i oceanologów Baylor Fox-Kemper et al. (2021), autorów 9 rozdziału "Ocean, Cryosphere and Sea Level Change" (Ocean, kriosfera i zmiana poziomu mórz) w publikacji IPCC (szósty raport) "Climate Change 2021: The Physical Science Basis" (Zmiana klimatu 2021 - podstawa nauk fizycznych). 


Powyższa, pseudonaukowa ilustracja mapy świata w ognistej czerwieni to wymysł artystyczny, nie mający nic wspólnego z rzeczywistością, ale dobrze wspierający propagandowy cel publikacji IPCC.

Termin "anomalia" w odniesieniu do pogody i klimatu jest w tej propagandzie regularnie nadużywany, bowiem cechą klimatu i pogody jest ich zmienność, dynamika, którymi rządzą skomplikowane i nie do końca rozpoznane jeszcze procesy. 

Nie oznacza to jednak, że anomaliami pogodowymi kierują zawsze siły natury. Amerykańskie ministerstwo obrony ma długą historię nie tylko badań nad zjawiskami pogodowymi, ale wręcz skutecznej ingerencji i manipulacji pogodą. Już w latach 1946-1978 prowadzony był pierwszy, długofalowy program tak zwanego "zasiewania chmur" (“cloud seeding”), w którym pierwszy patent zarejestrowano w 1948 roku. Program ten miał na celu stworzenie, prawnie zastrzeżonej i opatentowanej, technologii wywoływania deszczu (“pluviculture”) oraz wykorzystania wywołanych gwałtownych zmian pogodowych dla celów wojskowych. Ze szczegółami tego programu można zapoznać się w protokole przesłuchań w senacie USA z 1974 roku ("Weather Modification - Hearings before the Subcommittee on Oceans and International Environment on the Committee of Foreign Relations U.S. Senate", 1974). 

Tamte badania poprzedziły, rozpoczęty oficjalnie w 1994 roku na znacznie większą skalę, wojskowy program HAARP. Jak zaawansowane były już wtedy urządzenia i technologie do manipulowania pogodą świadczą przesłuchania w senacie USA z 1995 roku Roberta Fletchera który wyraził opinię, że "rząd USA stworzył techniki manipulowania pogodą, aby Nowy Porządek Świata mógł zagłodzić miliony Amerykanów i kontrolować świat", opinię opartą o również o fakty, jakie ustalił w powyższym dokumencie z 1974 roku przewodniczący komisji, senator Claiborne Pell. Poinformowała o tym m.in. sieć telewizyjna C-SPAN.


Oto schematyczne przedstawienie sztucznego wytwarzania przez potężne generatory chmur i następnie, poprzez "zasiewanie chmur", wywoływania intensywnych opadów atmosferycznych (deszcz, śnieg, grad) w wybranych miejscach na ziemi (źródło: "With Operation Popeye, the U.S. government made weather an instrument of war", Popular Science, Mar. 20, 2018).


W 1998 roku opatentowano w USA wykorzystanie sztucznych satelitów na orbitach ziemskich w celu modyfikacji promieniowania słonecznego i jego wpływu na ziemską pogodę (F. Chen, 1998 - "Use of artificial satellites in earth orbits adaptively to modify the effect that solar radiation would otherwise have on earth's weather"). W 2017 roku przeprowadzono skuteczne eksperymenty nad zastosowaniem ultrakrótkofalowego laseru w zarodkowaniu (tworzeniu) chmur ("cloud nucleation"), rozpraszaniu mgły, a nawet wywoływaniu piorunów (Jean-Pierre Wolf, 2017 - "Short-pulse lasers for weather control"). 

To tylko przykłady ingerencji w pogodę i klimat, jaka trwa na dobre od pół wieku, a która dziwnie zbiega się z ogłoszonym "globalnym ociepleniem". Ingerencje te są daleko głębsze - wpływanie na rozwój huraganów, prędkość wiatrów, absorbcję słoneczną na ziemi, na zmianę składu ziemskiej atmosfery - wszystko to, oczywiście, tak jak poprzedzające "pandemię", wieloletnie badania nad wirusem Covid,  "dla dobra ludzkości", "dla ratowania świata". 

Oto przykład inżynierii klimatycznej, zastosowanej u wybrzeży Kalifonii, na zdjęciu NASA ze stycznia 2019 roku. Widoczna jest dobrze, sztucznie wytworzona - nie nad lądem, ale tylko nad oceanem, w regularnych smugach,  powłoka chmur. Taki sposób "zaorania" przez samoloty nieba daje podstawy do zasadnych wątpliwości o przyczyny pozostawionych przez samolot śladów, w tym przypadku - regularnie, gęsto i równolegle ułożonych smug kondensacyjnych, które według niektórych badaczy mogą składać się ze środków chemicznych lub biologicznych uwolnionych w ramach tajnej operacji, czyli tak zwanych smug chemicznych (chemtrails). Banalizowanie tych wątpliwości przez globalistyczne media oraz unikanie merytorycznej i publicznej dyskusji na ten temat jest widoczne w ukutym przez te środowiska terminie "teorii spiskowych".


Świat niestety nie ma od tej pory dostępu do danych, gdzie i w jakim zakresie sponsorzy programu HAARP i "inżynierii klimatycznej" sztucznie wywołują "hartowanie pogody" ("weather tempering"). Globalistyczna fundacja Carnegie ("Understanding Climate Engineering") obłudnie podkreśla, że "potrzebna jest większa przejrzystość, aby ocenić i zarządzać szeregiem nowych narzędzi inżynieryjnych, będących w przygotowaniu, w celu zmiany globalnego systemu klimatycznego  ("Greater transparency is needed to assess and govern the array of new engineering tools under development to alter the global climate system."). 

Niestety, aktywnie i naukowo prowadzona z udziałem lotnictwa "inżynieria klimatyczna", widoczna na powyższej przykładowej ilustracji, maskowana jest przez media głównego nurtu pseudonaukowymi artykułami o wymyślonych "ścieżkach statków". Tym hochsztaplerskim terminem określa się pasy chmur, jakoby tworzonych przez spaliny przepływających statków. Oto przykładowe zestawienie czterech zdjęć, opublikowanych w pseudonaukowych artykułach na temat "ścieżek statkowych". Ich tytuły, publikowane w mediach globalistycznych, noszą kolejno następujące, propagandowe tytuły: "Ship Tracks off the California Coast" (NASA Earth Observatory), "Ship tracks" (NASA Global Climate Change), "How Ships Create Clouds Over the Oceans" (GeoGraphyRealm), "Ship Tracks in the Sky" (NASA Earth Observatory).


Niestety zdjęcia te nie mają naniesionej siatki kartograficznej, albo widocznego fragmentu lądu, co uniemożliwia identyfikację tych obszarów na mapie oraz ustalenie współrzędnych geograficznych wytworzonych smug kondensacyjnych. Zamiast tego obszary te opisane są w artykułach na tyle ogólnikowo (jak naniesiono przeze mnie czerwonym kolorem), że nie pozwalają skonfrontować tych zdjęć z konkretnym fragmentem akwenu morskiego, przez który przebiegają określone szlaki żeglugowe. Nie ma też dokładnych danych o godzinie i dacie ich wykonania, co pozwoliłoby je porównać z danymi o rzeczywistym ruchu statków przez te akweny. Fotografie te nie mają więc dla uważnego czytelnika żadnej realnej wartości poznawczej, a tylko wymiar czysto propagandowy, w żaden sposób nie potwierdzający zgodności tezy, że widoczne na zdjęciach "ścieżki" zostały pozostawione przez statki. 

Na marginesie, czytelnicy mający pojęcie o morskiej nawigacji wiedzą, że statki poruszają się po otwartych morzach kursem po linii prostej, tak zwaną loksodromą, korygowanym - zgodnie z locją, w ściśle określonych punktach geograficznych. Na szlakach transoceanicznych, dla skrócenia drogi, statki obierają zmienny kurs - tak zwaną ortodromą. Kształt pokazanych na zdjęciach chmurowych zawijasów nie ma nic wspólnego ze szlakami morskimi, na których prowadzona jest żegluga handlowa. Są one natomiast charakterystyczne dla zdolnych do gwałtownej zmiany kursu, często manewrujących samolotów wojskowych.

Podobne cele wojskowe, jakim jest "hartowanie pogody", czyli zaostrzanie gwałtowności przebiegu procesów pogodowych - które równie dobrze mogą być użyte przeciwko ludności cywilnej,  mają programy tworzenia broni biologicznej masowego rażenia. Polegają one na wzmacnianiu zjadliwości (wirulencji) wirusów, czyli nadawanie tak zwanego "gain of function" - poprzez wprowadzania do nich zmian genetycznych, które atakują system immunologiczny człowieka. Za pomocą tak zwanej genetyki odwrotnej można manipulować sekwencją genomu wirusa, tworząc nowe jego szczepy i warianty. Ale skupmy się nad interesującymi nas tutaj zmianami pogodowymi i klimatycznymi.

James R. Fleming, amerykański historyk badań naukowych, w artykule "The Pathological History of Weather and Climate Modification: Three Cycles of Promise and Hype" (2006), tak się wyraził o prowadzonych programach "oswajania" pogody: "Ostatnio dyskusja na temat pogody i potrzeby modyfikacji klimatu powróciła do agendy naukowo-politycznej, sformułowanej jako pozornie nieunikniona konieczność działania wobec zabójczych burz i "globalnego ocieplenia". Długa historia oszukańczych i urojeniowych prób „kontrolowania” natury rodzi jednak poważne pytania o racjonalność tych opcji" (Recently, discussion of weather and climate modification has returned to the science-policy agenda, framed as seemingly inevitable responses to killer storms and global warming. The long history of deceptive and delusional attempts to “control” nature, however, raised serious questions about the rationality of these options).

Poniższy wykres został zaczerpnięty z tak zwanego "Global Warming Art project" (projekt Sztuka Globalnego Ocieplenia). Przedstawia on przebieg odchyleń od średniej temperatury na ziemi w ostatnich dwóch tysiącach lat. Użyty na wykresie termin "anomalia temperatury" nie jest określeniem stricte naukowym, a wymyślonym na użytek wzmocnienia propagandy o zagrożeniu "globalnym ociepleniem". Czarnymi liniami zaznaczyłem, w oparciu o wykres, dwa długoterminowe trendy zmian temperatury o różnych wektorach - dla pierwszego tysiąclecia n.e. trend rosnący, w drugim milenium - opadający do połowy XIX wieku.

Część wykresu, opatrzona przeze mnie znakiem zapytania, to wkład artystyczny twórców z Arts Services Inc., którzy firmują finansowany przez globalistów projekt. Jest to dzieło Roberta A. Rohde, fizyka z wykształcenia, tworzącącego m.in. ilustracje dla Wikipedii pod pseudonimem "Dragons flight". Jest twórcą oprogramowania kompilującego dane o klimacie i przekształcające je w "odpowiednie", zależne od wbudowanych w oprogramowanie algorytmów, wykresy. Oferuje kontakt poprzez założony przez siebie projekt Global Warming Art, będący częścią wspomnianej organizacji Arts Services Inc. O przebiegu tej krzywej w XX wieku nie możemy nic miarodajnego powiedzieć, bo niezależną naukę paraliżuje globalistyczna propaganda i odpowiednio lokowane granty i "darowizny", wpływającę na treść publikacji.


Na marginesie, w tym propagandowym chórze "ekspertów" nie wyjaśnia się, gdzie ludzkość w tym okresie popełniła błąd, skoro przez ostatni wiek zamykane są na świecie brudne gałęzie przemysłowe, świat przeszedł na paliwo bezołowiowe i na "zrównoważony rozwój", a "zagrożenie" dla świata nie maleje, ale w coraz szybszym tempie rośnie. Jak jakoby także poziom morza w Pucku. Ciekawe, że wcześniej, przez półtora wieku, świat zanieczyszczały lasy kominów, a mimo to w tamtym okresie światowa propaganda nie odnotowała "efektu cieplarnianego". Sprawdza się tutaj teoria Stalina, że wraz z podnoszeniem się komunizmu na "wyższy poziom", nasila się "walka klas". Im bardziej świat rezygnuje z "brudnej" energii i im bardziej się "szczepi", tym bardziej narasta zagrożenie ekologiczne dla świata, a ludzi atakuje coraz więcej "epidemii". Cudzysłowy nieprzypadkowe.

Wracajmy do Pucka. Wydaje się, że uzyskane przez tamtejszych badaczy (przytoczone wyżej prace z 2005 i 2011 roku) dane o wieku i poziomie poszczególnych warstw torfu mogły albo stanowić nie reprezentatywną wartość próbek, albo próbki zostały mylnie zinterpretowane dla oceny poziomu morza w poszczególnych okresach. Ocena ta bazowała na modelu, w którym dokonano uproszczonej ekstrapolacji liniowej.


Nie uwzględniono również, że miejsca pobrania próbek (dzisiaj 30 metrów od brzegu, a wcześniej na samej linii brzegu morskiego) mogły być przez wieki poddawane erozji spiętrzonego lodu w Zalewie Puckim, który ścierał obszar wegetacyjny na pograniczu z morzem, w kierunku spływu kry do Zatoki Puckiej. W rejonie Pucka spiętrzenia lodowe osiągają wysokość 3-4 metrów, a z pewnością były znacznie wyższe i częstsze przez pięć wieków tak zwanej małej epoki lodowej. Zdjęcie powyżej, pochodzące z pierwszych dekad XX wieku, przedstawia nasunięte na brzeg pucki hałdy kry (źródło:  Herder-Institut).

Innym błędem metodologicznym było ustalenie wieku radiowęglowego najmłodszej próbki torfu sprzed wieku (podany przez autorów wiek: 101.9 z tolerancją błędu tylko ± 0.3 yr BP), co każe ten wynik uznać za naukowo bez znaczenia. Tak młode próbki winny być badane innymi, bardziej adekwatnymi metodami, na przykład izotopem cezu-137. Rodzić to może wątpliwości co do pewności pozostałych datowań radiowęglowych.

Podobnie bezwartościowe naukowo jest przygotowane przez Muzeum Morskie w Gdańsku, w kontekście odkrytego starego portu (awanportu), zestawienie czterech ilustracji (mapy i zdjęcia o makroskopijnej, nieczytelnej skali), mających wykazać zmiany linii brzegowej w Pucku w okresie 1890-2004. Chodziło zapewne o potwierdzenie samego oczywistego faktu, że każda naturalna linia brzegowa z czasem się zmienia, w jedną lub w drugą stronę, ale tak wykonane zestawienie tego nie udowadnia. Nie pomaga też w uznaniu za realistyczną, przyjętą przez badaczy mylną teorię, że brzegi wczesnośredniowiecznego portu znajdowały się w dzisiejszej głębi morza (Iwona Pomian, 2004 - "Changes to the coastline in the neighbourhood of the medieval harbour in Puck in the light of the research made by the Polish Maritime Museum in Gdańsk").


Trudny do wyjaśnienia, bo niewyjaśniony metodologicznie jest kolejny, postawiony w opracowaniu z Pucka wniosek, że średnie tempo wzrostu poziomu morza w latach 1951-2005 w Pucku wynosiło 1.9 mm/rok, czyli poziom Bałtyku miałby w okresie półwiecza podnieść się w Zatoce Puckiej aż o około 10 cm! Dla porównania, w nie tak odległej Kłajpedzie (Dailidiene i Stankevičius, 2004), na podstawie prowadzonych pomiarów w latach 1951, 1977 i 1993 roku, średni poziom wód Bałtyku podniósł się w 1993 roku w stosunku do 1951 roku tylko o 7 milimetrów (jeżeli pomiary były dostatecznie wiarygodne).

Na podstawie spreparowanych "pomiarów" temperatury i poziomu oceanów, wykonanych w krótkim, nic nie znaczacym dla uchwycenia rzeczywistych tendencji klimatycznych, horyzoncie ostatnich kilku dekad, propaganda operuje wynikami rzędu setnych stopnia Celsjusza i dziesiątych milimetra, kiedy nie istnieją jeszcze możliwości tak dokładnych pomiarów i wiarygodności odczytów w skali światowej. I na tej podstawie "nauka" dokonuje prostej, liniowej ekstrapolacji w następne stulecia! A przecież metodologicznie i naukowo jest niedopuszczalnym wyciąganie jakichkolwiek wniosków o trendzie klimatycznym, czyli ustalenia czy jest on rosnący, czy malejący, na podstawie horyzontu czasowego rzędu kilka dekad, kiedy znaczące dla uchwycenia trendu wahania, zachodzą w skali setek, a raczej tysięcy lat. Przypomnijmy na przykład, cytowaną wyżej pracę Lampe & Janke, 2004, gdzie odnotowano zmiany w poziomie morza rzędu średnio kilku decymetrów w okresie ostatnich kilku tysięcy lat, i co najważniejsze - bez udziału człowieka. 

Zauważmy, że mierzony od początku naszej ery i trwający conajmniej przez ponad tysiąc lat, nieprzerwany trend wzrostu temperatury na świecie, około XII wieku nagle się załamał, a dzisiejsi eksperci nie potrafią na materiale ex post, wyjść poza spekulacje i jednoznacznie, przekonywująco ustalić tego przyczynę, a nawet nie ma wśród nich ogólnej zgody, kiedy to ochłodzenie się zaczęło (There is no consensus on when the Little Ice Age began - Wikipedia: Little Ice Age). 

Z całą bufonadą wypowiadają się natomiast ex ante, o przyszłości - co się stanie na świecie "nieuchronnie i nieodwracalnie". I w tej kwestii usiłują zamknąć wszelką dyskusję antynaukowym i czysto politycznym argumentem o powszechnym konsensusie świata nauki. Samą istototą podejścia naukowego jest jednakże kwestionowanie aktualnego stanu badań, a szukanie konsensusu (czyli naciskanie na jedność stanowisk) może być i jest stosowne w kuluarach i salach parlamentarnych, ale nie w laboratoriach naukowych, gdzie postawa sceptyczna jest wymogiem zawodowym. Upolitycznienie nauki, czyli finansowanie projektów propagandowych pod szyldem nauki, prowadzić będzie do jej autocenzury i uwiądu swobodnej aktywności intelektualnej pracowników nauki.

Analiza zdjęć satelitarnych linii brzegowej przy ujściu Płutnicy do Zalewu Puckiego w ostatnim 20-leciu nie potwierdza zjawiska wdzierania się morza na nisko położone tereny Pradoliny Płutnicy. Wręcz przeciwnie, można dostrzec, nawet w tak krótkim okresie, przyrastanie lądu. Ma to miejsce nie tylko w budowanym przez osady rzeczne, wchodzącym w morze stożku ujściowym, ale i wzdłuż oddalonych od ujścia brzegów morskich. Poniższe dwa zdjęcia satelitarne wskazują gołym okiem na proces powiększania się powierzchni lądu i regresji morza, co zaprzecza istnieniu w tej części wybrzeża transgresji morza, a tym bardziej podważa globalistyczną teorię o podnoszeniu się poziomu oceanów w jakimś szalonym tempie, jakim straszy nas wszechobecna propaganda. 


Lewe zdjęcie przedstawia stan na dzień 3 czerwca 2018, a prawe na dzień 1 kwietnia 2011, z zaznaczonym na obu zdjęciach punktem linii brzegowej o stałej pozycji geograficznej 54°43'37.91'' N, 18°23'52.45'' E. Widzimy, że na prawym zdjęciu, starszym o siedem lat niż lewe, punkt ten pozostaje jeszcze w morzu, czyli linia brzegowa jest tam jeszcze cofnięta. Nawet, jeżeli uwzględnimy pogodowe, krótkookresowe wahania  poziomu morza, które mogą wpływać na zarejestrowane obrazy, to i tak wyraźna jest na tym obszarze przewaga procesów akumulacyjnych nad erozyjnymi, które wywowywałaby ta mityczna, groźna transgresja morza. 

Interesujące jest, że z tych samych, powszechnie dostępnych danych, można jednak (jeżeli jest takie polityczne zapotrzebowanie) wysunąć zupełnie przeciwstawny wniosek: "Porównanie przebiegu współczesnej linii brzegowej z mapą topograficzną wykonaną w oparciu o pomiary geodezyjne z końca XIX wieku pokazuje, że linia brzegowa cofnęła się na prawie całym wybrzeżu Pradoliny Płutnicy o około 20-30 metrów (rys. 12)" (Szymon Uścinowicz - "Charaktertystyka wpływu środowiska naturalnego na stan zachowania podwodnego stanowiska archeologicznego Pucki Port Średniowieczny", Zapiski Puckie nr 15/2016). Popatrzmy na skompilowany przez tego autora, nieczytelny rysunek 12, z zaznaczonymi przeze mnie (dla lepszej orientacji, jaki jest współczesny przebieg linii brzegowej) miejscami A - ujście Płutnicy, B - kanał fabryczny, C - staw. 


Prawdopodobnie podstawą fałszywego osądu autora było cofnięcie linii brzegowej wokół zbudowanego w 1928 roku kanału B. Wcześniej, około 1915 roku, na zachód od późniejszego basenu, powstały dwie zatoczki dla wciągania na brzeg wodnopłatowców, w zbudowanej przez Niemców bazie marynarki wojennej. Autor jednakże pominął milczeniem, że zmiany te zostały dokonane nie przez naturę, ale ręką człowieka - dla umocnienia brzegów i osłony hydroplanów przed falowaniem. Oto archiwalne zdjęcie z 1928 roku basenu i nabrzeża Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku, utworzonego w 1920 roku (foto: Polska Zbrojna). Na marginesie, zdjęcie to - jak przypuszczam, może przedstawiać, w obrębie akwenu, jak i na lądzie, lokalizację wczesnośredniowiecznego portu, którego dzisiejsi badacze szukają w głębi Zatoki Puckiej.


Natomiast matka natura, którą dzisiaj jak za czasów człowieka pierwotnego, straszy się ludzi, dołożyła nowe osady skalne do naturalnego brzegu morskiego w punkcie C, powodując że kiedyś mały liman, będący faktycznie pozostałością starorzecza po dawnym, deltowym odgałęzieniu Płutnicy, zwanym Potokiem Młyńskim (Mühlenbach), mający jeszcze na mapie "1276 Putzig", Instytutu Wojskowo-Geograficznego z 1937 roku połączenie z morzem, jest teraz odcięty od niego nadbudowanym przez siły natury pasmem lądu o szerokości około 50 metrów. 

Zmiany geomorfologiczne w nadbrzeżnej strefie Pradoliny Płutnicy w ostatnim stuleciu dobrze są widoczne, po porównaniu z poniższą fotografią lotniczą Pucka z początku lat 1920-tych (foto: Muzeum Ziemi Puckiej). Widoczna w głębi jest meandrująca Płutnica, koszary Morskiego Dywizjonu Lotniczego (później Puckie Zakłady Mechaniczne), dzisiejsza ulica kmdr. E. Szystowskiego, wchodzący w zatokę liman starorzecza. 


Serwis zdjęć satelitarnych Google Earth, który umożliwia dokładne zmierzenie odległości pomiędzy dwoma punktami geograficznymi, pozwolił na ustalenie dystansu pomiędzy lustrami wody stawu C i morza, a dla zminimalizowania sezonowych wahań poziomu morza zmierzonych  o tej samej porze roku (czerwiec). Dane te są następujące: 31-06-2002 - 42.21 m, 3-06-2018 - 55.41 m. Wykazany przyrost lądu w ciągu 16 lat w wielkości 13.20 m z pewnością jest obarczony błędem skutków codziennych wahań pogodowych, wpływających na stan morza, a także postępującym zarastaniem stawu i zmniejszaniem się jego powierzchni, ale tym nie mniej jednoznacznie zaprzecza teoriom o "cofaniu się lądu" na wybrzeżu Pradoliny Płutnicy. 

Tych faktów trudno dopatrzyć się z powyższego galimatiasu graficznego autora, na którym autor nawet nie przywołał nazwy i daty wydania nieokreślonej mapy z końca XIX wieku, a linie brzegowe zostały wykreślone na tyle dwuznacznie, że można tą prezentację, jaki i wnioski jakie wyciągnął z niej autor, uznać za próbę mistyfikacji. 


Zwróćmy uwagę na fakt, że jeszcze w 2002 roku nie uznano za celowe lub możliwe wybudowanie utwardzonej drogi pomiędzy stawem, a morzem, a która obecnie istnieje. A należy założyć, że żaden odpowiedzialny urzędnik nie zezwoliłby na jej ułożenie, gdyby w geotechnicznych warunkach posadowienia obiektu specjaliści wpisali zagrożenie definitywym zabraniem tej części lądu przez morze. Widocznie specjaliści, na szczęście, nie opierają się na propagandzie Instytutu Oceanologii PAN. 

Kilkadziesiąt metrów na zachód od stawu wiedzie ulica Komadora E. Szystowskiego, która kończy się tuż przy brzegu morskim, na wysokości zaledwie 10-20 cm n.p.m., z posadowionymi obiektami infrastruktury przemysłowej. Oto zdjęcie z Google Maps tego miejsca, z sierpnia 2012.


Bądźmi świadomi faktu, że wszelkie publikowane prognozy w dowolnej dziedzinie oparte są na modelach teoretycznych, na "projekcjach", na "scenariuszach", na "symulacjach" - tworzonych według życzeń sponsorów finansujących projekt, tak, aby - zwłaszcza w dziedzinach wrażliwych politycznie, dzieło końcowe tak poruszyło publikę, jak kiedyś dobry scenariusz w sztuce teatralnej, a dzisiaj przez nędzny horror kinowy. W modele te wkładane są arbitralnie budowane algorytmy i w ten sam sposób wprowadzane, z góry przyjęte parametry wejściowe (input). Pamiętajmy o prawdziwie naukowej, znanej w informatyce zasadzie - "garbage in, garbage out", czyli jeżeli na wejściu wprowadzisz do programu błędne - śmieciowe założenia, parametry i dane, to i śmieciowy będzie wynik na wyjściu. 

Publika nie ma na ogół wstępu do kuchni, media podają jej na tacy już gotowe dania, spreparowane przez dyspozycyjną "naukę". Trudno jest zdobyć składniki kuchenne, czyli dane podstawowe, jak na przykład średnioroczne poziomy morza w stacjach pomiarowych w Gdańsku Nowym Porcie, Kołobrzegu i Świnoujściu, co pozwoliłoby społeczeństwu samemu osądzić, jaki jest stan faktyczny. Dzisiaj, zamiast powszechnie dostępnych, podstawowych danych z pomiarów średniego poziomu morza, zliczanych i publikowanych w skali roku i dekady, w określonych punktach wybrzeża, które każdy mógłby śledzić, jak zmiany cen w sklepach, propaganda każe nam uwierzyć w spreparowane wykresy i obrazki, "objaśniające" ukryte głębiej fakty.

Przypadkowo i przykładowo, na kolejnym agitacyjnym portalu, pod wdzięcznym tytułem "Klimatyczne sztormy",  dotarłem do danych, że w Świnoujściu najwyższy, zmierzony do dzisiaj, poziom morza (absolutne maksimum) wyniósł 696 cm i miał miejsce 10 lutego 1874 roku. Natomiast takie absolutne minimum wyniosło 366 cm i było to prawie wiek później - 18 października 1967 roku. Rekordowy poziom morza w tym porcie, wbrew nękającym nas (w propagandzie) "klimatycznym sztormom", od półtora wieku nie jest pobity. 

Oceanolog Andrzej Wróblewski opublikował w 1975 roku, a więc w czasach, gdy globaliści nie dotarli jeszcze do Polski i prace w tej dziedzinie rzeczywiście były naukowe, czyli ideologicznie bezstronne, pracę "Prawdopodobieństwo maksymalnych rocznych poziomów Morza Bałtyckiego w Nowym Porcie, Kołobrzegu i Świnoujsciu", w której podał długoletnią prognozę probabilistyczną najwyższych poziomów morza w trzech portach polskiego wybrzeża. Dla Świnoujścia prawdopodobieństwo powtórzenia się rekordowego poziomu morza z 1874 roku ocenił na 0.2 procenta. Nie było to jednak fantazjowanie sobie a muzom, czy wróżenie z fusów - co cechuje dzisiaj wiele prac w dziedzinie klimatu, bowiem w oparciu o te wyliczenia powstały w tym porcie olbrzymie budowle hydrotechniczne, uwzględniające wyliczone ryzyka wzrostu poziomu morza.


Popatrzmy na powyższy wykres przebiegu częstotliwości huraganów na świecie, w okresie od 1980 do 2022 roku, sporządzony przez Climatlas.com. Górna krzywa pokazuje roczną częstotliwość wszystkich huraganów, czyli cyklonów o długotrwałej sile wiatru, wynoszącej co najmniej 64 węzły, czyli 118.5 km/godzinę. Dolna krzywa dotyczy rocznej liczby najsilniejszych na świecie huraganów, których długotrwała siła wiatru była powyżej 96 węzłów, czyli ponad 177.8 km/godz. 

Jeżeli wierzymy własnym oczom, a nie bałamutnej propagandzie mediów korporacyjno-rządowych, dane te jednoznacznie wskazują na bezpodstawne straszenie opinii publicznej "globalnym ociepleniem". "New York Times", jedna z głównych tub propagandowych globalistycznych elit, w artykule z 23 marca 2022 zatytułowanym "Czy tornada zmieniają się wraz z klimatem?" (Are Tornadoes Changing Along With Climate?), dozuje budowanie strachu: „Naukowcy byli w stanie dostrzec związek między ocieplającą się planetą a huraganami, falami ciepła i suszami, ale tego nie mogą jeszcze powiedzieć o tornadach” (Scientists have been able to draw links between a warming planet and hurricanes, heat waves and droughts, but the same can’t be said for tornadoes yet). 

Dane z powyższego wykresu, wskazujące na trend raczej opadający w częstotliwości i sile huraganów w ostatnich 42 latach, łapią tą gazetę na wierutnym kłamstwie - jeżeli zjawiska te są konsekwencją trendu klimatycznego, to na podstawie zjawiska huraganów nie można stwierdzić, że w ostatnich czterech dekadach zmiany klimatu miały wyraźny i określony kierunek. Samo, nadużywane dzisiaj określenie "zmiana klimatyczna" to fakt sam w sobie tak oczywisty, jak "masło maślane", "martwy trup" czy "fakt autentyczny". Immanentą cechą klimatu, pogody, przyrody, wszechświata jest ich zmienność, dynamika, więc podnoszenie larum o zmianie klimatu, bez uchwycenia związku i stopnia wpływu na te zmiany poszczególnych czynników obiektywnych, niezależnych od człowieka, nie jest realną groźbą, ale jeszcze jednym globalistycznym straszakiem.

Grupa naukowców z Narodowego Instytutu Fizyki Nuklearnej, Włoskiej Akademii Nauk, Uniwersytetu Mediolańskiego i  Narodowych Laboratoriów Legnaro (Gianluca Alimonti et al. - "A critical assessment of extreme events trends in times of global warming", publikacja w "The European Physical Journal Plus"), przestudiowała przebieg i siłę największych huraganów, jakie wystąpiły na ziemi w latach  1970-2022. Naukowcy ci stwierdzili, że „Do tej pory globalne obserwacje nie wykazują żadnych istotnych trendów [podkreślenie moje] zarówno w liczbie, jak i energii zgromadzonej przez huragany, jak pokazano na ryc. 1 i jak ustalono dla USA w kilku konkretnych artykułach, gdzie monitoruje się ten trend od ponad 160 lat oraz dla innych regionów globu”. Wyniki tej pracy obalają demagogiczne kłamstwo, że zmiany klimatyczne stanowią egzystencjalne zagrożenie dla życia ludzkiego i planety.

Wróćmy jeszcze do obrazu wybrzeża w pobliżu Pucka sprzed kilku wieków. Na poniższej mapie z 1634 roku (Delineatio situs Pucensis observata Anno 1634 20 Septemb., autor anonimowy, prawdopodobnie Fryderyk Getkant), zorientowanej na zachód (kierunek północny jest z prawej strony), widzimy plan ufortyfikowanego miasta oraz ukształtowanie wybrzeża wzdłuż Pradoliny Płutnicy. Główne koryto rzeki i jej ujście zostało, zapewne dla celów obronnych (fosa) i gospodarczych (młyn wodny) skierowane przez człowieka w pobliże murów miejskich. Można zauważyć też, że wschodni narożnik murów obronnych, usytuowany dzisiaj u zbiegu ulic Ceynowy i 12 Marca, był w bezpośrednim sąsiedztwie brzegu morskiego, podczas gdy obecnie miejsce to oddalone jest od brzegu o około sto metrów. 


Pas nadbrzeżny Pradoliny Płutnicy wykorzystany był, jak to wyraziście zaznaczono na mapie, jako pastwisko dla koni (Koppel). Pirs wychodzący w zatokę na wysokości wieży kościoła św. Piotra i Pawła był wówczas w użytkowaniu, skoro wokół niego zaznaczono grupę jednostek pływających. Narysowany w formie wystających z wody pali zapewne dlatego, aby podkreślić, że nie jest to część lądu.

Z innej starej mapy, wydanej przez Johanna Pleitnera (Pleutnera) w AD 1647 (źródło: Jerzy Czajewski, 2018 - "Johann Pleitner (ok. 1604–1664). Inżynier wojskowy i żołnierz w służbie króla Władysława IV. Część druga: 1634–1648"), w porównaniu do sytuacji dzisiejszej, można wyciągnąć trzy zasadnicze wnioski. Po pierwsze, nastąpiła zmiana położenia geograficznego ujścia Płutnicy, po drugie - zaniknął liman i wydłużyło się koryto rzeczne w głąb morza, po trzecie - na całej szerokości Pradoliny Płutnicy nastąpił awans lądu w kierunku morza. 

Należy uznać, że mapa ta, w miarę technicznych możliwości pomiarów geodezyjnych i hydrograficznych w ówczesnych czasach, dobrze odzwierciedla główne elementy topograficzne okolic Pucka, bowiem w oparciu o te dane król Władysław IV wyznaczał optymalne lokalizacje budowanych nadmorskich fortów i bastionów. J. Pleutner wykonał pomiary terenu i pomiary głębokości akwenu (podane w stopach) w pobliżu Pucka. Mapę nakreślono z odwróconymi kierunkami świata, czyli północ jest przy dolnej krawędzi mapy.


We wcześniejszej literaturze naukowej, nie skażonej skrzywieniem konfirmacyjnym dzisiejszych badaczy, podawane są fakty, które nie wskazują na wyraźne podnoszenie się poziomu morza w Zatoce Puckiej. J. Bączyk w pracy Instytutu Geografii PAN "Geneza Półwyspu Helskiego na tle rozwoju Zatoki Gdańskiej" (1963) poinformował o wyjątkowym zjawisku, że w wyniku oddziaływania wiatrów południowych w dniu 29.04.1961 zaobserowano, że podmorska Rewa Mew stała się widoczna na powierzchni morza.  Obecnie, ponad pół wieku później, jest ona widoczna jako półwysep przez połowę roku. W jeszcze starszej pracy St. Pawłowskiego "Charakterystyka morfologiczna wybrzeża polskiego" z 1922 roku autor stwierdza, że podwodny ryf w Zatoce Puckiej leży na głębokości od 0.5 do 2 metrów, a czasami się wynurza w formie podłużnej wyspy. 

A więc w okresie ostatnich stu lat 1922-2022 powstał w Zatoce Puckiej, systematycznie spłycany Zalew Pucki. Jest on coraz bardziej odcinany od otwartego morza wyrastającym, mimo rozmywających go sztormów, wałem mierzei. Przeczy to produkowanym dzisiaj masowo wykresom o wzroście poziomu wód w morzach i oceanach, gdzie krzywa wzrostu dawno przebiła już sufit nonsensu.

Zatrzymajmy się krótko nad procesami sedymentacyjnymi w wewnętrznej części Zatoki Puckiej. Dokonajmy porównania aktualnego profilu geomorfologicznego dna zalewu z tym sprzed 400 lat. Posłuży nam do tego inna mapa Johanna Pleitnera, również w 1647 roku, oraz wklejona do niej współczesna mapa batymetryczna. Ta pierwsza pochodzi z przytoczonej wyżej publikacji Jerzego Czajewskiego, a druga - z artykułu Kazimierza Szeflera et al., 2012 - "Wyrobiska poczerpalne w Zatoce Puckiej". Dla ułatwienia porównania obie mapy zorientowane są w tym samym kierunku, z Mierzeją Helską wzdłuż górnej ich krawędzi. Należy dodać, że mapa J. Pleitnera była później wielokrotnie kopiowana, z podawanym nowym autorem, np. Fryderyka Getkampa. 


Mapa J. Pleitnera powstała w oparciu o wykonane pomiary głębokości i ukształtowania dna tej części zatoki. Kolorem szarym na powierzchni zatoki inżynier Pleitner zaznaczył obszary mielizn i ich formy. Jak widzimy, nawet przy ograniczonych możliwościach technicznych, pomiary sprzed czterech wieków są rewelacyjnie dokładne, zasadniczo nie odbiegające od ukształtowania dna w dzisiejszych czasach.

W częściach, w których morfologia dna jest dzisiaj inna, niż na dawnej mapie, wynika to zasadniczo z jednej strony - z postępującego naturalnego spłycania zalewu (akumulacja dokonywana przez prądy oraz sedymentacja w wyniku erozji brzegów i osadów eolicznych), z drugiej zaś - z ingerencji człowieka, zmieniającej profil Rybitwiej Mielizny, poprzez cykliczne jej przecinanie i pogłębianie, dla utrzymania nawigacji na zalewie (Głębinka). 


Najbardziej widoczne, po upływie czterech wieków od wydania mapy Pleitnera, zmiany geomorfologiczne w Zatoce Pomorskiej dotyczą Cypla Rewskiego. Dzięki przyrastającym osadom w podmorskiej mieliźnie cypel wynurzył się ponad poziom morza i na odcinku prawie 3 km zespolił z brzegiem Pradoliny Kaszubskiej (Pradoliny Redy), odcinając głębinę Rzucewskiej Jamy od otwartych wód zewnętrznej Zatoki Puckiej (foto powyżej: Pomorskie Travel).

Popatrzmy na ten fragment Zatoki Puckiej, przedstawiony na mapie F. Getkanta z 1637 roku. Na miejscu dzisiejszego cyplu widoczna jest, wychodząca w morze mielizna (umiejscowiona nieco zbyt bardzo na południe), poprzecinana dwoma pogłębionymi kanałami żeglownymi. Linia brzegowa Kępy Puckiej (Das Oxivsch Gebürg) pomiędzy ujściem Redy (Redmünd) - znacznie bardziej cofniętym w głąb lądu, niż dzisiaj, a Cyplem Oksywskim (Oxiv) przebiegała bez wychodzenia w morze. Gdzie kiedyś była podmorska płycizna, dzisiaj przebiegają ulice wsi Rewa. Podane na mapie głębokości nad mielizną wynosiły do 4 stóp - około 1.20 m, a przecinających mieliznę kanałów - 6 stóp, czyli około 1.80 m. Na mapie zaznaczono Gdynię (Dingen) i Obłuże (Wobliesz). Zatoka Pucka, wówczas jeszcze morfologicznie nie podzielona na zalew i zatokę właściwą, nazwana jest na mapie "Sinus Pucensis, vulgo [popularnie] Pützker Wick". 


Wspomniana wyżej mapa J. Pleitnera wnosi wiele cennych informacji, pozwalających na zaobserowanie kierunków i przyczyn zmian w geomorfologii dna Zatoki Puckiej, wynikających z działania sedymentacji wietrznej. Procesy te zachodzą zwłaszcza, jak się wydaje, na zaznaczonej mieliźnie głównej (północnej) Zalewu Puckiego, która dzisiaj nie ma nazwy (obejmującej m.in. Piaski Zachodnie i Piaski Dziewicze), oraz na płyciźnie, rozciągającej się pomiędzy Kuźnicą na Półwyspie Helskim a Rewą na stałym lądzie (Rybitwia Mielizna i Cypel Rewski).

Moim zdaniem podstawowym źródłem osadów eolicznych w Zalewie Puckim, oprócz osadów rzecznych i pochodzących z erozji klifów, są pola uprawne we wschodniej części Wysoczyzny Żarnowieckiej, z glebami brunatnymi i płowymi, o podłożu na piaskach, glinach i iłach, które ulegają erozji wietrznej. Wynika to z faktu, że spośród ośmiu głównych sektorów róży wiatrów, z trzech z nich nad Zatoką Pucką wieją wiatry, które dominują przez połowę roku - z kierunków zachodnich, północno-zachodnich i południowo-zachodnich, czyli od strony tej wysoczyzny.

Pośrednim potwierdzeniem spłycania się Zalewu Puckiego w horyzoncie ostatnich kilku stuleci, zaprzeczającym podnoszeniu się poziomu mórz, jest poszerzający się w całej Zatoce Puckiej akwen z roślinnością wodną w najpłytszych strefach dennych. Oto mapa, zaczerpnięta z pracy Adama Sokołowskiego i innych "Distribution and extent of benthic habitats in Puck Bay (Gulf of Gdańsk, southern Baltic Sea)" (2021). Dla ułatwienia porównania z XVII-wieczną mapą Pleitnera mapa została podobnie zorientowana. Widzimy z niej, że wegetacja przydenna (odcienie zieleni na mapie), uzależniona od dostatecznego dostępu do światła słonecznego, rozszerza się coraz bardziej w kierunku głębszych miejsc, zajmując już ponad połowę powierzchni laguny. Główne gatunki roślinności strefy dennej to rdestnica przeszyta, rdestnica grzebieniasta, zostera morska (trawa) oraz ramienice (glony).


Wróćmy do poziomu mórz we współczesności, a raczej w "rzeczywistości medialnej", czyli wyimaginowanej. Media głównego nurtu mają swój demagogiczny i bałamutny wkład w tsunami fake news: "Ćwierć miliona ludzi w Polsce, a ponad 200 mln na świecie będzie zagrożonych katastrofalnymi powodziami! Morze wdzierające się na Żuławy i przecinające Półwysep Helski, zalewające domy i ulice w Gdańsku - to według naukowców bardzo realna wizja najbliższego stulecia, a pierwsze incydenty mogą nastąpić już za naszego życia. - Podniesienie wód w morzach i oceanach jest jednym z efektów zmian klimatu. To będzie proces powolny, ale nieuchronny i nieodwracalny - mówi prof. Jacek Piskozub, oceanograf z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk" (Dziennik Bałtycki, 2 lutego 2021). 

Politycy i ich media trąbią. że naukowcy są w tym względzie "zgodni", podczas gdy istotą podejścia naukowego jest krytyczny i zróżnicowany stosunek do wyników badań, natomiast zgody, uzgodnienia "w kuluarach" czy "przy zielonym stoliku" to akurat domena polityków.

Zgodnie z tą narracją amerykańska firma Climate Central prezentuje poniższą mapę, z symulacją czekającej nas nieuchronnej i nieodwracalnej katastrofy, jak wróży cytowany J. Piskozub. Można z niej dowiedzieć się między innymi, że jeszcze za naszego życia może zostać zatopiony bar McDonalda w Pucku, położony cztery i pół metra n.p.m., jeżeli średnioroczna temperatura na ziemi podniesie się o 1.5°C.


Strona "Current Results - Weather and Science Facts" podaje, że mierzona corocznie od 1880 roku średnia temperatura na ziemi podniosła się w ciągu całego tego okresu o niecałe 0.8°C - z 13.73°C do 14.51°C. Już ten fakt jest tam jednak zmanipulowany (ichnie science facts), bowiem podając okres od AD 1880 do dzisiaj (wyniki aktualne - current results) mówią, że jest to zmiana "w ciągu ostatniego wieku" (during the last century), podczas gdy faktyczny okres od AD 1880 to 142 lata.

Spójrzmy na wycinek z komunikatu amerykańskiej agencji prasowej Associated Press, z dnia 29 czerwca 1989 roku, w którym tuba propagandowa alarmuje: "ONZ przewiduje katastrofę, jeśli globalne ocieplenie nie zostanie powstrzymane" (U.N. Predicts Disaster if Global Warming Not Checked).

Zainteresowanych czytelników odsyłam do archiwum AP, jeżeli zdążą przed usunięciem tego artykułu z sieci. Tekst zaczyna się jak u Hitchckocka - "trzesieniem ziemi", a później napięcie będzie tylko rosnąć: "Wysoki rangą urzędnik ONZ ds. środowiska twierdzi, że całe narody mogą zostać zmiecione z powierzchni Ziemi przez podnoszący się poziom mórz, jeśli trend globalnego ocieplenia nie zostanie odwrócony do roku 2000". Tak wstrząsającą "informację" żaden "ekspert", ani "wysoki rangą urzędnik ONZ" nie odważył się firmować swoim nazwiskiem. Trend ten nie został "odwrócony", skoro terroryzm propagandy klimatycznej się nasila, zgodnie ze stalinowską teorią walki klas, która nasila się wraz z rozwojem komunizmu.

Biorąc pod uwagę zaangażowanie przez globalistów do celów propagandowych części świata naukowego w ciągu ostatnich czterech dekad, należy liczyć się z tym, że rzeczywiste dane o zmianach temperatury na świecie przestały być obiektywne co najmniej od początku lat 1980-tych. Gdyby uwzględnić nieskażony propagandą okres 1880-1980, to faktyczny wzrost temperatury wyniósł tylko 0.27°C. Jest on ponad dwukrotnie niższy, niż maksymalny zasięg wahań w skali jednego stulecia, zrekonstruowany dla ostatnich dwóch tysięcy lat do roku 1980. Wahanie temperatury tego rzędu, nawet w okresie jednego stulecia, ma niewielką lub żadną wartość poznawczą dla uchwycenia zmian klimatycznych na ziemi. Zauważmy, że propaganda nie uzasadnia w sposób spójny i logiczny, dlaczego ostatnie 4 dekady miałyby być dla klimatu takie katastroficzne, kiedy świat od wieku systematycznie ogranicza zanieczyszczenie powietrza.

Obecnie propaganda nie wymienia już dawnych, tradycyjnych trucicieli powietrza - hutnictwa i przemysłu chemicznego. Dzisiaj dla globalistów życie ludzkie w ogóle (za dużo nas dla nich?) zatruwa świat: przemysł paliwowy (stąd alternatywne źródła energii, jak chrust+), rolnictwo (w rozumieniu tradycyjne, zdrowe rolnictwo), sieci sklepów sprzedających żywność (w zamian: rozwój internetowej sprzedaży żywności syntetycznej), transport (koniec z samochodami na paliwo, ale nie z samolotami dla "wipów"), budownictwo ("nie będziesz miał nic, w tym mieszkania, i będziesz szczęśliwy") i technologie (niekontrolowane przez rząd), patrz: "Top 7 Most Polluting Industries · 1. Fuel industry · 2. Agriculture · 3. Fashion industry · 4. Food retail · 5. Transport · 6. Construction work · 7. Technology" (The Eco Experts).

Inna strona, datowana 19 kwietnia 2022, firmowana przez amerykańską Państwową Agencję Oceaniczną i Atmosferyczną (National Oceanic and Atmospheric Administration - NOAA), podaje, że "globalny średni poziom morza wzrósł o około 21-24 centymetrów od 1880 roku" (Global mean sea level has risen about 21–24 centimeters since 1880 ...), czyli średniorocznie wzrastałby o 1.7 mm. Dzisiaj najwięksi ekologiczni ekstremiści wyliczają, że te przyrosty wynoszą już 3.6 mm per annum (The Royal Society).

Jak media głównego nurtu, takie jak w tym przypadku portal Yahoo oraz sieć telewizyjna Fox (FOX-Weather, January 31, 2023 oraz Youtube), preparują "naukowe" kłamstwa, widzimy na przykładzie "niusa" zatytułowanego "NOAA odtwarza przebieg tsunami, wywołanego przez planetoidę, która zabiła dinozaury" (NOAA simulates tsunami from dinosaur-killing asteroid). 


W krótkim opisie poinformowano, albo raczej zdezinformowano: "Asteroida o szerokości 6 mil uderzyła w Ziemię około 66 milionów lat temu i wywołała tsunami, które wytworzyło fale o wysokości 2,5 mili, gdy rozbiło się ono o brzeg. NOAA odtworzyła teraz to zdarzenie (wideo NOAA)" [A 6-mile-wide asteroid struck the Earth some 66 million years ago and generated a tsunami that created waves 2.5 miles high as it crashed ashore. NOAA has now created a simulation of the event. (NOAA Video)]. Zupełnie dyskredytującym autorów i sponsorów tego gniota propagandowego, wstępnym założeniem jest wysokość fali tsunami w jego epicentrum rzędu  dwóch i pół mili, czyli czterech kilometrów. Badacze, którzy podzielają przypuszczenie o upadku planetoidy na półwyspie Jukatan (krater Chicxulub, Meksyk) szacują, że mogłaby być to fala o wysokości do 300 metrów (Ella Vázquez-Domínguez, Héctor T. Arita, 2010 - "The Yucatan peninsula: biogeographical history 65 million years in the making").

Gdyby istotnie tsunami tej skali uderzyło w północne wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, to nie odbiłoby się od nich jak piłka - jak to widać na symulacji video, ale wdarło by się w jej niskie brzegi i dalej, w głąb kontynentu. Na poniższej mapie topograficznej USA tereny usytuowane na południe od ciemnoniebieskiej linii położone są na wysokości nie większej, niż 600 stóp (183 metry) nad poziomem morza, a więc wchłonęłyby one główny impakt uderzenia i zostały zalane 300-metrową falą. Nie byłoby więc efektu odbijania tsunami od krawędzi kontynentów i zalewania tą falą całego świata, jak fantazjują autorzy symulacji.


Trzeba jednek powiedzieć, że katastrofalne tsunami, jakie miałoby powstać po uderzeniu ciała niebieskiego w ziemię 66 milionów lat temu jest tylko hipotezą, a nie dostatecznie udowodnionym, bezspornym faktem. W otoczeniu Zatoki Meksykańskiej, gdzie miałoby mieć miejsce takie wydarzenie, nie ma śladów geologicznych depozytów skalnych, które mogłyby być wywołane przez tsunami. Hipotezą jest również przypuszczenie, że ten fakt, jeżeli w ogóle miał miejsce, był główną przyczyną, która sprowokowała wymarcie m.in. dinozaurów u schyłku okresu kredowego. Pobierane w szerokim otoczeniu od tego krateru próbki geologiczne i paleontologiczne wręcz zaprzeczają, że uderzenie w Chicxulub mogło spowodować masowe wymieranie w przyrodzie, jakie wówczas miało miejsce. Wymieranie wielu gatunków zwierząt i roślin w skali światowej odbywało się w historii ziemi kilkukrotnie, zanim nie wymarły te eksplatowane przez fake media dinozaury.

Innym, równie ignoranckim założeniem tej symulacji, było przyjęcie, że układ lądów i oceanów 66 milionów lat temu był taki sam, jak dzisiaj. W istocie wyznaczone przez badaczy hipotetyczne epicentrum uderzenia planetoidy na półwyspie Jukatan, 66 milionów lat temu, tak jak i duża część półwyspu, będącego wówczas wyspą, leżało na dnie morskim. 

Także sam interior kontynentu amerykańskiego, w okresie poprzedzającym tą hipotetyczną katastrofę, położony był niżej, niż obecnie, z morzem łączącym dzisiejszą Zatokę Meksykańską z Oceanem Arktycznym - tak zwane Morze Środkowego Zachodu (ilustracja obok).

Wizualizacja hipotetycznego przebiegu hipotetycznego tsunami sprzed 66 milionów, ogłoszona światu przez NOAA jako fakt, jest klasycznym przykładem, gdy już w punkcie wyjścia do badania przyjęto hipotetyczne albo wręcz fałszywe założenia, które z góry przesądzały o nieprawdziwości wniosków końcowych. Jednym z zupełnie fałszywych założeń było przyjęcie, że fala tsunami nie wtargnęła na lądy kontynentalne, ale w swoim pochodzie przez oceany świata po prostu się od nich "odbijała". Zupełny nonsens.

Dzięki takiemu nierealistycznemu założeniu wyjściowemu można było uzyskać pożądany dla propagandy strachu rezultat końcowy tych "badań" - wykazanie, że po uderzeniu planetoidy, niszczycielska fala tsunami, odbijana o kolejne kontynenty, zdołała dotrzeć do najodleglejszych zakątków ziemskiego oceanu. Czy trzeba dalej przekonywać, że zastosowany trick metodologiczny czyni tą pracę naukowo zupełnie bezwartościową? Garbage in, garbage out.

Źródłem kłamstwa była więc sama NOAA, czyli Państwowa Agencja Oceaniczna i Atmosferyczna - amerykańska instytucja rządowa zajmująca się prognozowaniem pogody. Czy można w tej sytuacji ufać metodzie, jak wyliczono wysokość fali, sięgającą czterech kilometrów, a zatem ufać instytucji, która operuje takimi metodami preparowania wyników "badań"? Czy tak sfabrykowany news nie będzie w przyszłości przywoływany, już jako ugruntowany "dorobek naukowy", w innym celu - aby straszyć nas nadchodzącą apokalipsą - idącą w kierunku ziemi asteroidą, która wywoła falę - jak sprokurowali w tym opracowaniu naukowcy, o wysokości czterech kilometrów?

Zajrzyjmy znowu do Pucka, dla skonfrontowania w praktyce, jak to morze podniosło się o 70 cm i zalało archeologom wczesnośredniowieczne budowle, zwane przez nich nabrzeżami portowymi. Posłużmy się poniższą rekonstrukcją ewolucji linii brzegowej portu rybackiego w Pucku, jaką przygotował archeolog Mateusz Popek z UMK w Toruniu (źródło: "Podwodny Puck i jego średniowieczne porty", Kontekst, kanał TV Archeologia Żywa, 4-04-2022). 

Badacz ten, w oparciu o przestudiowane mapy historyczne, wykreślił przebieg linii brzegowej, kolejno w latach 1348, 1634 i 2019. Widzimy, że po bez mała sześciu wiekach, morze nie tylko nie zabrało lądu, ale się cofnęło średnio o około 100 metrów. Mimo to, badacz ten nie dostrzega, że zaprzecza sam sobie, kiedy powtarza propagandową konfabulację, że morze w tym miejscu, w ciągu ostatniego tysiąclecia, podniosło się o 70 cm. 

Poniższa rekonstrukcja logicznie potwierdza, że na początku XIV wieku (AD 1348), u progu małej epoki lodowej, morze zaczęło się cofać i że proces ten, jeżeli nie trwa do dziś, to - w horyzoncie ostatnich dekad, osiągnął stan stabilnej równowagi, a przyrost lądu następuje w wyniku postępujących procesow akumulacyjnych (od strony morza) i sedymentacyjnych (od strony lądu). Na marginesie, to w tym mniej więcej czasie - zapewne w wyniku ochładzającego się klimatu, opuścili Grenlandię osiedleni tam od końca X wieku, skandynawscy osadnicy.


Zachodzę w głowę, jak w stwierdzonej wyżej sytuacji obniżania się od średniowiecza poziomu morza w Zatoce Puckiej, pracownicy nauki mogą ulegać bałamutnej iluzji o procesie odwrotnym - że jeszcze w XI/XII wieku linia brzegowa miałaby przebiegać w pobliżu wraka P-2, oddalonego od dzisiejszego portu rybackiego, w kierunku NE, o około 200 metrów (według Pomian, 2004), aby dwa stulecia później, w AD 1348 znaleźć się na granicy miasta lokacyjnego, pokonując różnicę wysokości w terenie nie 70 cm, ale około 2 metrów? 

Inną sprzecznością jest przyjęcie przez badaczy gdańskich tezy, że "... w średniowieczu istniało jeszcze inne przejście [do Pucka], bezpośrednio z otwartego morza poprzez rzeki Czarna Woda i Płutnica" (I. Pomian, 2005 - "W sprawie ochrony bałtyckich stanowisk archeologicznych"). W rzeczy samej, analizując czwartorzędowe zmiany geologiczne tego regionu,  taką ewentualność należy brać pod uwagę, przy założeniu wyższego (względnego lub bezwzględnego), niż dzisiaj poziomu morza. Sprzeczność w opiniach tych badaczy polega na tym, że koryta Płutnicy i Czarnej Wody leżą obecnie na wysokości do 4 metrów n.p.m. (vide mapa poniżej), a więc gdyby poziom morza miałby w średniowieczu być jeszcze o 70 cm niższy - jak utrzymują ci badacze, tym bardziej wykluczałaby się możliwość żeglowności łodziami morskimi między tymi rzekami, skoro dzisiaj taka nie istnieje. Poniższa mapa wskazuje, że - istotnie, pradolina Płutnicy i Czarnej Wody stanowiła kiedyś część akwenu bezpośrednio połączonego z otwartym morzem, ale musiało to mieć miejsce co najmniej kilka tysięcy lat wcześniej, we wczesnym holocenie.


Pamiętajmy przy tym, że przełom XI/XII wieku to szczyt średniowiecznego optimum klimatycznego, kiedy klimat był najcieplejszy, a poziom mórz najwyższy w ostatnich dwóch tysiącach lat. Uprawa winorośli sięgała wówczas terenów Anglii, a po sześciu wiekach przerwy, została tam wznowiona pod koniec XX wieku. W 1186 roku drzewa owocowe w Rumuni zakwitły już w styczniu. Kroniki odnotowały, że - mimo, że od wieku lodowce górskie w Skandynawii powiększały swój zasięg, jeszcze latem 1420 roku drzewa w sadach na Bałkanach  kwitły dwa razy i dały dwa zbiory owoców. Obydwie ciepłe epoki optimum klimatycznego mają - tak jak dzień i noc, swoje naturalne, cykliczne (chociaż mniej regularnie występujące) podłoże. 

Średniowieczne optimum nastąpiło przecież, kiedy nie istniało na świecie miliony kominów przemysłowych, nie było milionów samolotów  i okrętów cywilnych i wojskowych oraz miliardów pojazdów spalinowych, a mimo to klimat był nawet cieplejszy, niż dzisiaj. Przebieg średniej temperatury na ziemi w okresie ostatnich 120 tysięcy lat został zarejestrowany przez naukowców, biorących udział w projekcie badawczym zwanym North GRIP - Greenland Ice Core Project.  Wyniki badań powstały w oparciu o pobrane na Grenlandii na kolejnych głębokościach (do ponad 3 km), skorelowane z czasem tworzenia się pokrywy lodowcowej, rdzenie lodowe z zarejestrowaną na poziomie ich wydobycia temperaturą. Jørgen Peder Steffensen, profesor fizyki lodu, klimatu i nauk o ziemi, naukowiec w Instytucie Nielsa Bohra w Kopenhadze, przedstawił na wykładzie następującą ilustrację zrekonstruowanego przebiegu temperatury w ostatnich 8 tysiącach lat (zrzut z ekranu).

Z krzywej tej wynika, że temperatura na ziemi zaczęła spadać przed około 4.5 tysiąca lat temu, przez okres kolejnych ponad dwóch tysięcy lat. Jej spadek wyniósł w tym okresie około 2.5°C. W ciągu pierwszego tysiąclecia naszej ery następował jej wzrost, którego szczyt miał miejsce około tysiąca lat temu. W okresie wczesnośredniowiecznym naukowcy uważają, że temperatura była o około półtora stopnia Celsjusza cieplejsza, niż dzisiaj. U progu drugiego tysiąclecia n.e. rozpoczęła się tak zwana mała epoka lodowcowa, której maksimum klimatyczne - jak wynika z grafu, nastąpiło XVI wieku. Następnie zaznaczył się ponowny, nieznaczny wzrost temperatury, trwający do XVIII wieku, a póóźniej znowu jej spadek. 

Około 1875 roku, u schyłku małej epoki lodowcowej, wystąpiła na ziemi najniższa w ostatnich dziesięciu tysiącach lat temperatura, po czym zaczęła rosnąć aż do dzisiaj. To właśnie w od tamtych, najzimniejszych lat rozpoczęto pierwsze w świecie regularne rejestrowanie temperatury i innych parametrów pogodowych. Dlaczego więc odnotowujemy na ziemi stały wzrost temperatury od półtora wieku? Prawdopodobnie dlatego (żadne poważne badania temu nie przeczą), że świat zaczął mierzyć naturalnie fluktuujące zmiany klimatyczne w okresie nazimniejszym w historii całej epoki holoceńskiej. Prof. J. Steffensen uważa, że będzie niezmiernie trudno udowodnić - co jest jeszcze przed nami (wbrew propagandzie podającej to za fakt), że zmiany temperatury wywołane są działaniami człowieka, a nie są to wariacje naturalne w przyrodzie, jakie następują bez udziału człowieka od kilku milardów lat.


Dlaczego, w świetle podobnych dzisiaj i we wczesnym średniowieczu 
warunków klimatycznych, a zatem podobnym średnim poziomie oceanów, rodzą się dzisiaj wyznawcy teorii o "zatopieniu" portu puckiego? Dlaczego nie chcą się oni pochylić się nad "zagadką" - jak ten hipotetyczny 70-centymetrowy wzrost poziomu morza mógł spowodować, że wrak P-2, przy którym miała przebiegać linia brzegowa, znajduje się dzisiaj nie 70, ale aż 190 cm pod poziomem morza. Nie powstała przy tym żadna praca geologiczna, która wskazywałaby na zapadnięcie się płyty tektonicznej w tym miejscu w ostatnim tysiącleciu. Wręcz przeciwnie, niektórzy badacze wskazują na stabilność uskoków tektonicznych pod Zatoką Pucką. Czyż te pytania nie wystarczają, aby obalić mit o dawnej linii brzegowej przy wraku P-2 i istnieniu w tym miejscu nabrzeży portowych? Nie trzeba być geologiem, nautologiem, archeologiem czy klimatologiem, aby zauważyć  absurdalność stwierdzeń naukowców, będących na usługach polityki.

Pozostając przy tektonice południowego wybrzeża Bałtyku trzeba jeszcze uwzględnić trwający w holocenie proces postglacjalnej korekty izostatycznej tak zwanej Tarczy Fennoskandzkiej, na obrzeżach której i pod której wpływem pozostają procesy tektoniczne wzdłuż polskiego wybrzeża, w tym w Zatoce Puckiej. Poniższa schematyczna mapa pokazuje stopień podnoszenia się i opadania krystalicznego podłoża pod interesującym nas fragmentem północnej Polski, w wyniku działania tak zwanego odbicia postglacjalnego (Holger Steffen, Patrick Wu, 2011 - "Glacial isostatic adjustment in Fennoscandia—A review of data and modeling").  Wynika z niej, że w okolicach Zatoki Puckiej płyta tektoniczna minimalnie podnosi się, w tempie około 0.4 mm rocznie, a zatem o tyle obniża się w tym akwenie względny poziom morza. W przypadku, na przykład Żuław i Szczecina, z tych samych przyczyn, podłoże protezoroiczne opada w tempie około 0.2-0.3 mm w skali rocznej.


Do innych wyników, badając "pionowe ruchy dna", doszedł Zespół Doradczy do spraw Kryzysu Klimatycznego przy Prezesie Polskiej Akademii Nauk (jest taki). Uzasadniając swoje istnienie wydał komunikat, w którym straszy społeczeństwo, że "wstępne wyniki wskazują na ... obniżanie się o około 1 mm na rok wybrzeża w rejonie Zatoki Gdańskiej i nawet 2 mm na rok w rejonie Żuław". W rzeczywistości, w świetle wyżej cytowanej pracy naukowej, podłoże krystaliczne pod Żuławami obniża się około 7-krotnie wolniej, niż wyliczył zespół profesorów przy PAN.  Komunikat z 27 stycznia 2021 podpisało 17 profesorów i doktorów, a "w przygotowaniu komunikatu brali dodatkowo udział zaproszeni specjaliści:" - i tu wymienione są kolejne nazwiska na tej liście płac.  Tak działa "nauka" za pieniądze podatników. 

Wracając do mapy "Climate Central", symulującej nadciągającą na Puck katastrofę, na którą powołuje się oceanolog (tutaj na etacie czarnoksiężnika) J. Piskozub, należy stwierdzić, że klienci McDonalda w tym mieście mogą spokojnie konsumować swój junk food przez następne 150 lat, jeżeli tempo wzrostu temperatury na ziemi będzie takie, jak w ostatnich 142 latach. Faktycznie, może to nie nastąpić nigdy, gdyby pominąć pomiary klimatyczne w ostatnich dekadach (warte tyle zapewne, co pomiary "pandemiczne" z ostatnich lat), albo gdy na przykład zmiana aktywności słońca i zmniejszona energia słoneczna, albo zwiększona aktywność wulkaniczna na ziemi, albo minimalna zmiana  orbity ziemi, albo ... (itd.) wywoła ochłodzenie klimatu, ... w horyzoncie kilku tysięcy lat.

Zasadniczy wpływ zmiennej aktywności słońca na zmiany klimatyczne na ziemi zostały poznane już na początku XX wieku, głównie dzięki pracom Wladimira Köppena, twórcy obowiązującej do dziś klasyfikacji klimatów. On, a także inni, wówczas niezależni naukowcy, odkryli ścisłą korelację pomiędzy wielkością plam na słońcu, a temperaturą na ziemi. Ale dzisiaj, stosownie do "nowego porządku świata", NASA przedstawia nowe "odkrycia", które negują te zależności. Przedstawiony niżej wykres NASA ma udowodnić, że trwająca od ponad 4 miliardów lat naturalna korelacja pomiędzy promieniowaniem słonecznym, a temperaturą na powierzchni ziemi, przestała działać od lat 1970-tych! Po to tylko, aby na pytanie "Czy Słońce powoduje globalne ocieplenie?" (Is the Sun causing global warming?) odpowiedzieć zasadniczo - nie. 

Oddajmy głos Leszkowi Marksowi, geologowi i profesorowi nauk o Ziemi, który zajmował się m.in. badaniami paleoklimatycznymi, w perspektywie tysięcy lat - stosownej dla uzyskania obiektywności wyników, a nie w skali dekad - jaką stosują najgłośniejsi i przy tym najmniej obiektywni dzisiaj badacze. Oto warta podkreślenia, jedna z konkluzji polskiego naukowca, wywodzącego się spoza środowiska, serwilistycznych wobec elit politycznych, klimatologów: "Rytm obserwowanych wahań temperatury wskazuje, że są one spowodowane przede wszystkim oddziaływaniem naturalnych czynników klimatotwórczych. W związku z tym twierdzenie, że antropogeniczna emisja dwutlenku węgla ma obecnie dominujący wpływ na klimat pozostaje jedynie nieudokumentowaną hipotezą." (L. Marks - "Zmiany klimatu w holocenie", Przegląd Geologiczny, 2016).

To nie słońce ma teraz zasadniczo decydować o klimacie, ale ... człowiek. Co za fanfaronada, co za naukowe hochsztaplerstwo! Są jednak naukowcy, którzy zauważają, że "Ocena wpływu długoterminowych zmian natężenia promieniowania [słońca] na klimat wymaga większej stabilności instrumentów, w połączeniu z wiarygodnymi obserwacjami globalnej temperatury powierzchni" (Kopp, Greg; Lean, Judith L., 2011 - "A new, lower value of total solar irradiance: Evidence and climate significance"). To delikatna sugestia, że dla celów naukowych dostępne dzisiaj instrumenty pomiarowe aktywności słońca nie są dostatecznie dokładne, a pomiary temperatury na ziemi nie zawsze wiarygodne. Te zasadnicze dla poprawności metodologii naukowej braki w sponsorowanych przez globalistów publikacjach naukowych, nie przeszkadzają, a wręcz przeciwnie - pomagają wyciągać z  tej mętnej wody "niepodważalne" wnioski politykom, mediom i kupionym naukowcom i sprzedawać je według tej spreparowanej receptury jako informacyjny fast food, czyli junk food.


Symptomatyczne jest, że propaganda klimatyczna zaczęła "bić na alarm" od końca lat 1970-tych, co "przypadkowo" zbiegło się z założeniem w 1971 roku World Economic Forum , z włączeniem od 1974 roku światowych przywódców politycznych w firmowanie tej organizacji ("non-profit", "dla dobra ludzkości") oraz ze sfinansowaniem powstania w 1979 roku Greenpeace International. Tymczasem świat zakończył pierwszą i drugą - najbardziej brudne "rewolucje przemysłowe", trwające od połowy XIX wieku do połowy XX wieku, ale nauka nie wykazała korelacji tamtych  "efektem cieplarnianym". 

Podnoszone dzisiaj, pół wieku później larum, wsparte jest zalewem coraz to bardziej alarmistycznych "wyliczeń naukowców", które mają na celu przestraszyć ludzkość i zapędzić do komunistycznego "nowego porządku świata". I tak dotarliśmy do pozanaukowych, bo politycznych przyczyn wieszczonej "katastrofy klimatycznej", czyli do sił, które mają ambicje kierować całym współczesnym światem, w tym dostępem do wiedzy o realnych, a nie propagandowych zmianach klimatycznych, a także o realnych (m.in. pestycydy, śmieciowe jedzenie, żywność modyfikowana genetycznie i syntetyczna, sztuczne konserwanty i barwniki), a nie propagandowych ("pandemie") zagrożeniach dla życia ludzkiego. 


Jeżeli więc oprzemy się na powyższej informacji NOAA, że od 1880 roku średni poziom mórz wzrósł o około 21 do 24 centymetrów, a jednocześnie weźmiemy pod uwagę, że rozpoczęta w XIV wieku mała epoka lodowa nadała temperaturze powietrza na ziemi - aż po połowę XIX wieku, trend malejący, sprzyjający postępującemu obniżaniu, raczej niż podwyższaniu poziomu oceanów, to można sądzić, że poziom wód Bałtyku i Zatoki Puckiej mógł wzrosnąć w ostatnich dwóch stuleciach, po zakończeniu małej epoki lodowej, nie więcej, niż o około 25-30 centymetrów, co nadal pozostaje do naukowej weryfikacji.

Zastanawiając się nad przyczynami wzrostu poziomu morza trzeba zauważyć, że badacze z Pucka zaznaczyli, że uzyskane z próbki głównej (master core ZP II) wartości naturalnych izotopów tlenu δO18 i δO16, tak zwane delta-O-18, były dobrze skorelowane z aktywnością słońca w badanych okresach, a zatem zmiany w dynamice słońca mogły być przyczyną zmian w temperaturze na ziemi i w poziomie oceanów. Trzeba też podkreślić, że w uzyskanych z analizowanej próbki wynikach zmian temperatury na ziemi do czasów współczesnych włącznie, aktualne temperatury - tak propagandowo "alarmujące", nadal są niższe, niż najwyższe w badanym okresie, pochodzące z VI wieku n.e., kiedy przecież ślad antropogeniczny (nasza "wina") na planecie był minimalny. 

Dzisiaj mówi się o ludziach, których samo istnienie pozostawia "zabójczy" dla środowiska naturalnego "ślad węglowy". Zauważmy jednak, że zwiększona, długotrwała zawartość dwutlenku węgla w atmosferze Ziemi, jeżeli już - to może mieć związek z ochłodzeniem klimatu, a nie jego ociepleniem - jak trąbi propaganda. Taką zależność można dostrzec, gdy prześledzimy geologiczną historię Ziemi. Na przykład w okresie karbonu (359-299 milionów lat temu) względnie niska była zawartość CO2 w atmosferze, a ciepły wówczas klimat prowadził do wzrostu poziomu oceanów i zwiększenia powierzchni mórz epikontynentalnych. Poziom oceanów był w karbonie około 250 metrów wyższy, niż na przykład w plejstoceńskiej epoce lodowej. Z kolei w jurze (201-145 milionów lat temu) było odwrotnie - zwiększona zawartość CO2, obniżona temperatura na Ziemi i niższy poziom oceanów - około 100 metrów powyżej poziomu z epoki lodowej (źródło: Heinz-Jürgen Brink - "Periodic Signals of the Milky Way Concealed in Terrestrial Sedimentary Basin Fills and in Planetary Magmatism?", August 2015, International Journal of Geosciences). 

Dzisiejsza, kreowana przez elity globalistyczne pseudonauka, lansuje zależność pomiędzy zawartością CO2, temperaturą na Ziemi i poziomem oceanów odwrotną, niż faktycznie zachodzi w przyrodzie - fałszywie przyjmując, że obniżając ręką człowieka zawartość CO2 w atmosferze zmniejszy się jej temperaturę i powstrzyma wzrost poziomu oceanów. Ale przecież wiemy, że ta iluzja "globalnego ocieplenia" ma służyć jednemu celowi - przetrzebienia ludności świata.

Światowa propaganda przygotowuje nas do "obrony klimatu" i do "konieczności" depopulacji. Stąd wrzucone do mediów niewinne z pozoru pytanie - "Jeśli zmniejszymy populację o połowę, czy rozwiąże to problem globalnego ocieplenia?" (If we cut the population in half, would that solve global warming?), na które podstawieni "eksperci" odpowiadają pozytywnie. W jaki sposób "dla ratowania klimatu" zostanie zmniejszona ludność świata o połowę - to problem do rozwiązania przez rząd światowy. Ostatnia "pandemia" jest ich pierwszym krokiem w tym kierunku. Kolejnymi po plagach wywoływane będą wojny i klęski głodu.


Dalszym, ciekawym wynikiem, uzyskanym z puckiej próbki jest wartość izotopów węgla delta-C-13, która wskazuje na stopień zasolenia miejsca jej pobrania, czyli okresu przykrycia go wodą morską. Wartości te były relatywnie niewielkie od XI aż po koniec XIX wieku. Opublikowany przez badaczy z Pucka w cytowanej pracy wykres zmian w zawartości δC13 w próbce wskazuje, że w okresie posadowienia drewnianych konstrukcji przed portem w Pucku na przełomie IX/X wieku, poziom morza był wyższy niż obecnie. Zatem oryginalny port, wzniesiony przy wyższym niż dzisiaj poziomie morza, nie mógł zostać "zatopiony" przez jakoby podnoszące się morze, kiedy jego lustro opadło na przełomie XI/XII wieku i tak trwało do końca wieku XIX. 

Powołajmy się tutaj na wyniki prac badawczych Joanny Święta-Musznickiej i Małgorzaty Latałowej ("From wetland to commercial centre: the natural history of Wyspa Spichrzow in medieval Gdańsk", 2016), przeprowadzonych w Laboratorium Paleoekologii i Archeobotaniki Uniwersytetu Gdańskiego. Analiza biologiczna i geochemiczna pobranych na tej Wyspie Spichrzów w Gdańsku pyłków roślin, niepyłkowych palinomorfów (zarodników i glonów) i makroszczątków biologicznych wskazuje, że do końca X wieku obszar, gdzie później posadowiono gród w Gdańsku - z uwagi na występujący tam wcześniej obszar zalewowy, nie nadawał się do osadnictwa. Ich zdaniem warunki do zasiedlenia na tych terenach pojawiły się dopiero po obniżeniu poziomu wód gruntowych,  co nastąpiło w drugiej połowie XI wieku, w wyniku z ocieplenia i wysuszenia klimatu - tak zwane średniowieczne optimum klimatyczne.

Podobne wyniki, które potwierdzają tak postawiony wniosek, uzyskano z puckich badań alg z gromady okrzemek i mikroskamieniałości roślinnych, zawartych w pobranych próbkach. Gatunki okrzemek dzielą się na grupy w zależności od tolerancji na zasolenie środowiska życia: (1) taksony wielohalobowe (środowisko wody morskiej), (2) taksony mezohalobowe (woda słonawa) i (3) taksony oligohalobowe (zawartość soli w środowisku 0-20 promili). Taksony słonolubne (ang. oligohalabous) i obojętne (oligohalibous-indifferent) mogą tolerować warunki słonawe i słodkowodne, ale te pierwsze osiągają optimum wzrostu w wodzie słonawej, podczas gdy te drugie mają swoje optimum w warunkach słodkowodnych. Przyjrzyjmy się bliżej wykresowi zmieniającej się zawartości poszczególnych gatunków okrzemków w próbce puckiej (Uścinowicz et al., 2011). 


Są to wykresy z tymi samymi danymi źródłowymi, jakie autorzy oryginalnie zaprezentowali na wykresie prawym, natomiast lewy wykres został przeze mnie dodany, jako korekta prawego. Powodem poprawki graficznej była potrzeba wiernego odzwierciedlenia dynamiki zmian oddziałujących na florę okrzemkową w badanej próbce, zgodnie z liniowym przebiegiem upływu czasu (lata AD). Autorzy bowiem zdecydowali się na rozciągnięcie wyników badań za XX wiek na aż prawie 4-krotnie dłuższej osi czasu, tworząc w ten sposób wrażenie, że procesy zmian (przeczących wnioskom końcowym autorów), były dużo wolniejsze, niż w rzeczywistości (zaznaczone przeze mnie czerwonym owalem). Dlaczego?

Dlatego, że wszystkie badane cztery grupy okrzemek wykazały w XX wieku spadek oddziaływania środowiska morskiego w miejscu pobrania próbki, a zatem wskazały na spadek w tym miejscu poziomu morza, a przynajmniej oddalenie się jego tafli, w stosunku do sytuacji sprzed 100-150 lat. Powyższe dane pokazują, że spadł w tym okresie udział procentowy grup okrzemek słonolubnych - euhalobowych (euhalobous - okrzemki typowo morskie; słonawolubne - mesohalobous, oligohalobous), a wzrósł udział grupy okrzemek słonawo-obojętnych (oligohalobous-indifferent) - najlepiej rozwijających się w środowisku wody słodkiej (deszczówka).

Pozorne wykazanie na prawym wykresie mniejszej dynamiki nie było chyba przypadkowym zabiegiem, bowiem dotyczyło ono danych, wskazujących na szybsze ustępowanie środowiska wody morskiej w najwyżej położonych warstwach próbki, dotyczącej ostatnich kilkunastu dekad. Dzięki wybranemu sposobowi prezentacji autorzy złagodzili na wykresie gwałtowność spadku poziomu morza, zarejestrowanego w tej próbce. Mamy więc naukowe wyniki z pobranej w Pucku próbki, które zostały zamaskowane i zignorowane w opublikowanej pracy. Wbrew obiektywnym rezultatom badań, autorzy obwieścili światu, już bez przedstawienia dowodów i sposobu dojścia do innej, ale jakże precyzyjnej "prawdy", że nie tylko nie zanotowano spadku poziomu morza, ale "od 1951 do 2005 roku średni poziom morza w Pucku wzrastał w tempie 1.9 mm rocznie". Jakie zmierzyło to szkiełko i mędrca oko, nie podano.

Mam świadomość, że w niniejszym artykule, poświęconym najstarszej historii Pucka, odbiegłem daleko od tematu zasadniczego, poświęcając wiele miejsca na zagadnienia związane z naukami przyrodniczymi, których niezrozumienie przez wielu historyków prowadzi do stawiania przez nich zupełnie błędnych tez i teorii na temat starożytnego portu w tym mieście. Trudno było pozostawić bez szerszego wyjaśnienia bezpodstawność powszechnej opinii, jakoby w wyniku zmian klimatycznych średniowieczny port pucki został zatopiony przez wzrastający poziom morza. 

Juź na koniec tej długiej dygresji jeszcze jeden dowód na szerzące się "kłamstwo klimatyczne".  Na samej północy Grenlandii, zwanej Peary Land, odkryto w 1948 roku stanowisko archeologiczne Deltaterrasserne, którego archeologiczna eksploracja potwierdziła, iż miejsce to zamieszkałe było w okresie 2.050-1.750 p.n.e. przez ludność kultur Independence I oraz II, wykorzystującą m.in. drewno brzozy. Obecnie brzoza utrzymuje się tylko na południowych wybrzeżach Grenlandii, co wskazuje że klimat w tej części świata ochładzał się w ciągu conajmniej ostatnich trzech tysięcy lat.


Stary port w Pucku zaginął w XIV wieku nie z powodu podniesienia się poziomu morza (istotnie, był on wówczas nieco wyższy, niż dzisiaj) - jak utrzymują niektórzy historycy, a co nie jest prawdą, ale z powodu procesów erozyjno-akumulacyjnych, prowadzących do spłycenia akwenu przyportowego oraz toru podejściowego przez tzw. Rybitwią Mieliznę (Ryf Mew), co uniemożliwiło już w okresie hanzeatyckim na wejście do portu większych statków typu koga. Puck musiał więc ulec konkurencji głębszego i lepiej ulokowanego przy spławnej Wiśle portu w Gdańsku. 

Procesy spłycania Zatoki Puckiej postępują do dziś, kiedy już można mówić o tworzeniu się na północny zachód od tej mielizny, częściowo podwodnej mierzeji i o powstaniu Zalewu Puckiego. Aktualny stan hydromorfologiczny tych akwenów przedstawia powyższe, edytowane dla lepszej czytelności zdjęcie satelitarne (źródło: S. Uścinowicz, 2016). Akwen z wczesnośredniowiecznymi konstrukcjami tego portu wymaga dalszych badań, dla wyjaśnienia ich pochodzenia i funkcji w tej części Zatoki Puckiej.

Zlokalizowane w morzu wały nie wydają się być pozostałością falochronu - w tym najbardziej osłoniętym od morza zakątku Zatoki Puckiej (chociaż w tamtych czasach od otwartego morza osłaniała nie jak dziś mierzeja, ale ciąg wydmowych wysepek) jak sądzą niektórzy historycy. Jest to prawdopodobnie pozostałość stosowanej przez duńskich Wikingów,  także w innych portach, (np. Roskilde, Hedeby-Haithabu, Nakkebølle, Haderslev, Vordingborg, Kerteminde), w Pucku obecnie częściowo rozmytej, podwodnej zapory, oryginalnie zakończonej wbitymi w te wały palami, tworzącej niewidoczną blokadę przed atakiem obcych okrętów. Oto schematyczne przedstawienie podłoża geologicznego pasa podwodnej zapory z drewnianych bali, odkrytej w Kerteminde Fjord, Dania (źródło: Ole Grøn et al., 2007 - "Marine archaeological survey by high-resolution sub-bottom profilers").

Rysunek został wykonany na podstawie wyników badania położenia warstw geologicznych pod zaporą, za pomocą tak zwanego profilera osadów dennych (sub-bottom profiler). Podobne urządzenie zostało zastosowane przez archeologów podwodnych Uniwersytetu Toruńskiego przy badaniu dna Zatoki Puckiej, w miejscu odkrytych konstrukcji wczesnośredniowiecznego portu (Andrzej Pydyn et al., 2021 - "Exploration and reconstruction of a medieval harbour using hydroacoustics, 3-D shallow seismic and underwater photogrammetry: A case study from Puck, southern Baltic Sea"). 

Szkoda jednak, że w tym znakomitym technicznie opracowaniu nie dokonano analizy stratygraficznej podłoża skalnego, na którym osadzono pale. Wiesław Stępień, pierwszy kierownik archeologicznego projektu "Wczesnośredniowieczny port w Pucku", w 1998 roku podkreślał: "Określone przez badaczy jako intencjonalne ... skupiska kamienne wyraźnie można zauważyć jako umocnienie zakończenia ciągu konstrukcyjnego ... ". Dotyczy to zwłaszcza badanych sejsmograficznie osadów skalnych z profilu G, przecinającego podłoże pod obszarem pokrytym palami (I. Pomian, M. Latałowa, L. Łęczyński, M. Badura, 2000 - "Water or land? Preliminary results of an interdisciplinary project of palaeoenvironmental reconstruction at the site of the medieval harbour in Puck").

Podobne, jak we wspomnianych portach duńskich, podwodne palisady odkryte zostały także w Birce i prawdopodobnie w Truso. Łączna długość takich obronnych konstrukcji w Birce, których powstanie datowane jest na około AD 750, wynosi niemal 300 metrów.

XII-wieczny Saxo Gramatyk tak pisał o oblężeniu w AD 1184 pomorskiego grodu Wołogoszcz przez flotę duńskiego biskupa Absalona: "Mieszkańcy Wolgastu byli jednak tak wystraszeni pogłoską o wyprawie, że wypełnili głębiny w nurcie Peene licznymi kamieniami, by zagrodzić łodziom dostęp do ich murów ... Rozpoczęto tak oblężenie, lecz liczne pale, które były wbite w wodzie jako ochrona dla miasta, uniemożliwiały łodziom stanięcie całkiem pod nim ... Lecz łódź nadziała się na pal, który ukryty był pod wodą ..." (Jan Wołucki, 2015 - "Saxo Grammaticus: Gesta Danorum"). Kronikarz ten wspominał też o łodzi, która utkwiła na palach wbitych w wodzie, w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej nad Zalewem Kamieńskim.

Oto poniżej wizualna rekonstrukcja aktualnego stanu pasa zapory palowej na dnie portu, a ściśle mówiąc, awanportu w Pucku, jak została przedstawiona na fotogramie (autorzy: Mateusz Popek, Paweł Stencel, Instytut Morski), będącym częścią wyżej cytowanej pracy A. Pydyna i innych. 


To raczej nie Słowianie, ale Wikingowie byli dysponentami znalezionych pod Puckiem w 1853 roku 33 arabskich dirhemów, pochodzących z okresu od AD 892/893 do AD 965/966, to jest do roku chrztu Mieszka I ("Die orientalischen Münzen des akademischen Münzcabinets in Königsbrg", 1858). To nie z Gdańska - jak mimo braku dowodów archeologicznych bardzo chcą niektórzy historycy, a którego jeszcze nie było, ale z portów w Truso i w Pucku (chociaż nie tak wiele, jak z Wolina i Kołobrzegu) trafiało do Wielkopolski w X wieku sprowadzane przez Wikingów z Orientu przez Ruś i Skandynawię arabskie srebro. I jak wiemy, nie spełniało ono wtedy w państwie Piastów roli pieniądza zdawkowego, czyli o wartości nominalnie wyrażonej na monecie (arabskiej czy innej), ale wyrażonej w wadze srebrnego kruszcu. Stąd tak popularne na Pomorzu i Wielkopolsce tzw. siekańce.

Najstarsze drewniane elementy portu w Pucku (pomost zachodni), zbadane metodą dendrochronologiczną wskazują na lata 927-930, chociaż odkryta w pobliżu ceramika może być o pół wieku starsza. Nie była to jednak osada o randze emporium, w odróżnieniu od nie tak odległego Truso. Być może w zamierzeniu miał on przejąć funkcje portu w Truso, które już wcześniej musiało być zagrożone atakami Polan. Port w Pucku został zniszczony przez najazd Piastów na przełomie X/XI wieku, tak jak nieco wcześniej gród handlowy w Sopocie. W kolejnych wiekach został odbudowany, ale tylko w częściowym zakresie. Oto zaznaczona lokalizacja średniowiecznego portu w Pucku (źródło: portal e-zabytek).


Nie można pominąć faktu, że zanim w połowie XI wieku władcy polańscy zdecydowali się na zbudowanie grodu i portu w miejscu dzisiejszego Gdańska, na zachodnim wybrzeżu Zatoki Gdańskiej od kilku wieków istniały inne, lokalne, niezależne od książąt piastowskich ośrodki władzy - nie tylko omawiany tutaj Puck, ale i dwa pobliskie grody w Sopocie i Oksywiu. 

Powiedzmy parę słów o niedalekim od Pucka Oksywiu i całej Kępie Oksywskiej, która ma bardzo bogate i długie - sięgające czasów prehistorycznych tradycje osiedleńcze. Poniższy plan Oksywia (na podstawie: Robert Hirsch, red., 2006 -"Przewodnik po zabytkach Oksywia") pokazuje lokalizację głównych obszarów archeologicznych: A - grodzisko wczesnośredniowieczne, B - osada wczesnośredniowieczna, C - osada i port wczesnośredniowieczny, D - dwa cmentarzyska grobów skrzynkowych (epoka żelaza), E - cmentarzysko kultury oksywskiej i kultury wielbarskiej.


To na Kępie Oksywskiej, nie sięgając już głębiej do epoki kamienia, pod koniec ostatniego tysiącia przed narodzinami Chrystusa, zrodziła się wspomniana wyżej kultura oksywska. Jej pierwotne jądro oddziaływania skupiało się w pasie ziem położonych wzdłuż zachodnich brzegów Zatoki Gdańskiej, a później także na ziemiach przylegających od południa do Zatoki Pomorskiej. Większość badaczy uważa, że swoje źródła cywilizacyjne, ale także etniczne, czerpała ona z terenów południowo-zachodniej Skandynawii, z tamtejszej wcześniejszej kultury jastorfskiej

Nic więc dziwnego, że rozpoczęta w pierwszych wiekach naszej ery migracja plemion skandynawskich (Gotów i Gepidów) na południe Europy, zatrzymała się przez około dwa wieki na sprzyjających im kulturowo, i zapewne też etnicznie, ziemiach wokół Zatoki Gdańskiej (Gothiskandza). Ci z kolei, wespół z już zasiedziałymi lokalnymi plemionami (Wenedowie i Rugiowie), stworzyli tak zwaną kulturę wielbarską. Ta ostatnia, stopniowo rozprzestrzeniała się na południowy wschód, w kierunku Morza Czarnego, w miarę postępującej migracji Gotów na tamte tereny.


Wróćmy jednak na Oksywie. Powyższa fotografia z przełomu XIX/XX wieku pokazuje nam dobrze zarysowane wzgórze na nadmorskim cyplu, na którym posadowiony był, prawdopodobnie już od VIII wieku, jak się ocenia, skupiający lokalną władzę, gród warowny. Wokół niego skupiała się ludność, pochodząca etnicznie z pozostałych nad Bałtykiem nordyckich resztek plemion i przybywających w kolejnych wiekach plemionach słowiańsko-bałtyjskich. Od wczesnego średniowiecza nad tymi wszystkimi zlepkami etnicznymi, zapewne pokojowo w zasadzie współżyjącymi, ale bez dominacji którejkolwiek grupy etnicznej, panowanie roztoczyli Wikingowie. 

I jeszcze jedno ujęcie, chociaż mniej "naukowe" i faktograficzne, to "wdzięczne" i podreślające szczegóły topografii wzgórza oksywskiego, w kolorowej litografii z początku XX wieku.


Z wałów dogodnie położonego grodu, z wysokości około 50 metrów nad poziomem morza, można było śledzić ruch statków w tej części zatoki i przeciwdziałać ewentualnemu zagrożeniu. Pamiętajmy, że plemiona nordyckie konkurowały między sobą nie tylko o panowanie w poszczególnych ziemiach Skandynawii, ale tym bardziej na terenach zamorskich. Oto widok ze wzgórza grodziska na Oksywiu z początku XX wieku.


O nordyckim pochodzeniu nazwy Kępy Oksywskiej i samego Oksywia ("głowa wołu") wspominałem już w innym miejscu tego blogu. Tutaj pozwolę sobie opublikować poniższą ilustrację tak zwanego trzewika pochwy wikińskiego miecza, jaki został wydobyty w latach 1920-tych, prawdopodobnie z terenów byłego portu wczesnośrdniowiecznego (C). Edytowana ilustracja pochodzi z pracy: Władysław Łęga, 1929 - "Kultura Pomorza we wczesnem średniowieczu na podstawie wykopalisk".

Jan Żak zaliczył to wykonane w brązie okucie pochwy miecza jako "import skandynawski" i określił ażurowy trzewik z Oksywia jako będący z „...motywem stylizowanego ptaka o ogonie z kontaminacją palmety...". 

Zabytek ten ma swoją analogię w trzewiku pochodzącym z Prus Wschodnich, z byłego Löbertshoff pod Pronitten, dawny powiat Labiau, a obecnie część osady Sławjanskoje, rejon Poliessk, w obwodzie Kaliningrad. Według typologii Vytautasa Kazakevičiusa ("Z historii białej broni z późnej epoki żelaza (pochwy na miecze)", 1998), trzewik z Oksywia reprezentowany jest w grupie okuć pochodzących z dolnego Powiśla (Podzamcze koło Kwidzyna, Jerzwałd koło Iławy i Tur koło Nakła nad Notecią) oraz z dawnych Prus, czyli obecnego obwodu kaliningradzkiego i Litwy (Stulichy,  Löbertshoff,  Žąsinas,  Bikavėnai, Šulaičiai), a nawet z Bułgarii (Zavet). Chyba nikogo nie dziwi wikińska lub wareska obecność nie tylko w basenie Morza Bałtyckiego, ale i w bizantyjskiej (wówczas) Bułgarii.

Sami zresztą porównajmy. Rzućmy okiem na kilka z wymienionych wyżej trzewików, stylistycznie bardzo zbliżonych do naszego oksywskiego (źródło: za V. Kazakevičius, Marcin Engel, 2015 - "Wczesnośredniowieczny trzewik pochwy miecza z miejscowości Stulichy, powiat węgorzewski"). Kolejne cyfry oznaczają następujące znaleziska: 1 - Löbertshoff, 2 - Bikavėnai (grób), 3 - Žąsinas (grób), 4 - Šulaičiai, 5 - Zavet.


Zatrzymajmy się tutaj nad toponimią Gdańska, o której już pisaliśmy w artykule "XI-wieczna geneza Gdańska". W języku szwedzkim istnieją przymiotniki dzierżawcze zakończone na -sk pochodzące od nazw miast, takie jak: pskowsk (pskowski), novogrodsk, stockholmsk (sztokholmski), kubansk, konstantinopolsk, tversk. Nazwa (G)dansk mieści się w tej grupie skandynawskich toponimów - rzeczowników odprzymiotnikowych.

We wspomnieniach Henryka, hrabiego Derby i przyszłego króla Anglii, Henryka IV, z jego wielomiesięcznego i wielokrotnego pobytu w Gdańsku w latach 1390-1393 wymienia nazwę tego miasta zawsze jako Dansk, a miasta Puck, w którym też bywał, jako Pusk ("Expeditions to Prussia and the Holy Land Made by Henry Earl of Derby in the Years 1390-1 and 1392-3: Being the accounts kept by his treasurer during two years", 1894).

Tak, na przykład inna, dzisiaj już nieistniejąca miejscowość na Pomorzu - Danscroge nad rzeką Radew, koło Karlina. W takim brzmieniu została zapisana na mapie Lubinusa z 1608-1614 roku. Z uwagi na to, że Lubinus wiele nazw własnych, łącznie ze swoim nazwiskiem, pisał w wersji zlatynizowanej, na przykład ColbergCösslin, Corlin, zamiast niemieckiego Kolberg, Kösslin, Korlin, zapewne Danscroge znane było lokalnie, i tak wymawiane - jako Danskroge. Dansk-roge składa się z dwóch członów: Dansk - duński i roge - w języku plattdeutsch - rzadki, rzadko spotykany. Przy okazji dodajmy inny toponim duńskiego pochodzenia na Pomorzu Zachodnim - Dannenberg - "Góra Duńczyków" lub "Duńska Góra" (wzgórze), na wyspie Wolin, dzisiaj Domysłów.

Wspomniane wyżej skandynawski przymiotniki dzierżawcze zakończone na -sk- wykazują morfologiczne podobieństwo do polskich końcówek -ski lub -ska. "Polska mowa (język)" to po szwedzku polska språk; tak samo perisirska - perska, litauiska - litewska, ryska - rosyjska, ungerska - węgierska .... Islandzkie słowa  Hýnski konúngr (huński, węgierski król), czy szwedzkie wyrazy rysk (rosyjski, Rosjanin) i ryska (Rosjanka) mają końcówki niemal analogiczne jak w polskiej czy rosyjskiej antroponimii (nauce o nazwiskach): -ski(j) dla rodzaju męskiego, -ska(ja) dla rodzaju żeńskiego. Jeden ze skaldów norweskich nosił imię Þjóðólfr Hvinverski, czyli Þjóðólfr z Hvinir

W Słowiańszczyźnie przyrostek -ski był pierwotnie używany do tworzenia przymiotników odrzeczownikowych, na przykład przymiotnik polski utworzony został od wyrazu pole i oznaczał właściwość związaną z polem, podobnie jak w rodzaju żeńskim polska, na przykład roślina polska, która dziś znaczy roślina polna. Forma przymiotnikowa polny/polna wytworzyła się dopiero około XV wieku, kiedy starszą formę polska urzeczownikowiono i przyjęto jako Polska - nową nazwę naszego państwa, która zaczęła zastępować zlatynizowaną nazwę Polonia. Polonia  - ta najstarszą nazwa naszego kraju, wywodziła się bezpśrednio od Polan, a tylko pośrednio od pola. To dlatego polskie oznaczało pierwotnie polne, a powstała od Polan najstarsza nazwa Polski - Polonia, to w niemieckim Polen, a we francuskim początkowo Poulain, obecnie Pologne (wymawiane pɔ.lɔɲ).

Przyrostek -ski służy do oznaczenia położenia topograficznego, w przymiotnikach formatywnych i w wyrażaniu relacji dzierżawczych. Językoznawcy objaśniają istnienie w języku polskim i w innych słowiańskich przyrostków -sk, -ski, -ska (i pochodnych), jako współczesne formy końcówki *-ьskъ, zwanej formantem przymiotnikowym, przeniesionym z języka prasłowiańskiego, a oznaczającym przynależność do kogoś/czegoś. Chociaż formanty te są charakterystyczne dla języków słowiańskich, zwłaszcza w nazwach geograficznych i w nazwiskach, to nie są jednakże wyłącznym zjawiskiem tylko w tej grupie języków. Powyższe przykłady z języków nordyckich to potwierdzają, ale jednocześnie wskazują - z uwagi na rzadkość tego typu przyrostków w tych językach, że zostały one zapewne tam utrwalone poprzez zachodzącą dawniej interakcję kulturowo-językową Normanów i Słowian.

Wspólnym proto-przyrostkiem o identycznym znaczeniu dla języków indo-europejskich jest *-iskos, przekształcony w języku proto-bałtyjsko-słowiańskim w *-iškas, a w protogermańskim w *-iskaz. W języku starocerkiewno-słowiańskim przyrostek ten miał formę -ьскъ (-ĭskŭ). W dzisiejszym angielskim końcówka ta ma formę -ish, w niemieckim i holenderskim -isch, w duńskim, szwedzkim i norweskim -isk, a w litewskim -iškas.

Nazwiska wielu bohaterów islandzkich sag wikińskich oraz kroniki "Gesta Danorum" noszą końcówki -ski: Thrönski (z Trondheim), Arnórr Mærski, Pórir Mærski, Fiðr (Finn) Firðski, Haralldr Grænski (z Grenland, Norwegia), Dagr (Dahar) Grenski, Harald Grenski, Bratr Irski, Alf Egðski (Alf z Agðir, Norwegia), Einarr Egðski, Vakr Raumason Elfski, Áli hinn Upplenski (Ole z Uplandii, Norwegia), Geirr hinn Lifski, Dagr Lifski, Dúkr Vindverski (Książę Słowiański, także: Dug fra Vendland), Arnfinnr Sygnski, Högni Horski, Ormr Enski (Angelski - z Angeln), Óláfr Enski, Ubbi Friski (Uba Fryzyjski), Fiðr (Ketill) Rygski, Gram (Książę) Bryndoelski, Glúmr Vermski, Olafr Sænski (Szwedzki), Prándr Praenski (Prænzki), Atti Doelski, Einarr Hördzki (Horzki), Eilif Gauzki, Sali Gauzki (Gautski - czyli Gocki, z Gotlandii) - takie same, jakie od XIII wieku zaczęło przybierać polskie i ruskie rycerstwo. 

Już w połowie XIX wieku Karol Szajnocha zauważył, że nazwiska zakończone na -ski upowszechniły się w Polsce za przykładem rycerskich nazw skandynawskich. Od tego czasu nauka polska nie zrobiła niestety żadnego istotnego postępu w zweryfikowaniu tej hipotezy. Czyż nie jest zadziwiające, że jeszcze żaden polski badacz nie zajął się poważną analizą skandynawsko-słowiańskich związków językowych, związanych z pochodzeniem nazwisk ? Jest to bardziej ogólny problem stronienia przez polską naukę od podejmowania badań nad przebiegiem interakcji kulturowej, prowadzącej do etnicznego mieszania się społeczności słowiańskich i nordyckich w okresie wczesnego średniowiecza. Brak zainteresowania językoznawców tym problemem jest tym bardziej niezrozumiały, że jeśli uwzględnimy w nazwiskach końcówki pokrewne -cki i -dzki, to jest to najpopularniejszy typ nazwiska w Polsce, stanowiący około 35% z tysiąca najpopularniejszych polskich nazwisk.

Zauważmy, że takie końcówki w nazwiskach pojawiły się u polskiej (i odpowiednie u rosyjskiej) szlachty na początku XIII wieku (na przykład, Johanne Lipsky, Zacroczimiensi, z AD 1239) - po kilku wiekach kulturowej i genetycznej interakcji z osiadłą na Rusi i w Polsce, a także na Pomorzu, szlachtą skandynawską. Wyraźna jest także analogia w toponimii polskich i ruskich m.in. takich miast jak Wolin dawniej Wołyń, Gniezno dawniej Gniezdno i Gniezdun (a także Gniezdowo, niem. Gnesdau - obecnie Gnieżdżewo, koło Pucka) i wareskie Gniezdowo, a także Gniezna (Hniezna) na Białorusi, Płock i wareski Połock, podlaski Brańsk i wareski Briansk, Mińsk (Mazowiecki) i wareski Mińsk. W swoich "Podróżach po ziemiach polskich", Petersburg 1859, Julian U. Niemcewicz odnotował, że "... w miejscu zwanem Hniezna znajduje się cerkiew ruska, która jeszcze poganom za świątynię służyć miała". W dokumencie za rok 1194 pojawia się "Dobeslau de Wollyn", a pomorscy historycy - około AD 1535 Thomas Kantzow w swojej "Pomerania", oraz w AD 1639 Johannes Micraelius w swojej "Buch Von deß Pommerlandes Gelegenheit vnd Ein-Wohnern" na pomorski Wolin używali nazwy "Wollyn", zdradzającej jej możliwe wołyńskie, czyli wareskie pochodzenie.

Pod rokiem 946 pojawia się w Kronice Nestora podkijowski Wyszgorod (dawniej także Wyszegrad, Wusegard), o którym (po grecku Βουσεγραδε) w AD 952 cesarz Konstantyn VII pisze jako o jednym z ruskich miast, które wysyła statki do Konstantynopola. Można go uznać jako jeden ze stołecznych grodów Waregów, ulubione miejsce pobytu księżnej Olgi, czyli wareskiej Helgi. Oto jego obecny wygląd (foto: rosyjska Wikipedia).


Nazwa tego grodu, jak i wielu innych grodów na Rusi, w ciągu kolejnego wieku przeszła na tereny Słowian zachodnich (Czechy, Węgry/Słowacy, Polanie, Pomorzanie), wraz z osiedlającymi się tam Waregami. I tak jeszcze przed końcem X wieku pojawił się pod Pragą Wyszehrad (Vyšehrad) - według legendy zbudowany przez tamtejszego Kroka (być może tego samego, którego my w Polsce zwiemy Krakiem) - tak jak w AD 1009 w dokumencie łacińskim węgierski Wyszehrad (Visegrád), w AD 1056 podpłocki Wyszogród (Wyszegrad), a w AD 1113 broniący Pomorza przed Polanami podbydgoski Wyszogród.

Sam Gall Anonim, cudzoziemiec, zdawał sobie sprawę że Gniezno pochodzi od proto-słowiańskiego słowa  *gnězdo: "Był mianowicie w mieście Gnieźnie, które po słowiańsku znaczy tyle co gniazdo ..." (Erat namque in civitate Gneznensi, quae nidus interpretatur Sclavonice...). Przykłady te wskazują na językowe związki słowiańsko-wareskie, które jak wiemy, najsilniej i najdłużej przebiegały we wczesnym średniowieczu. Zwróćmy uwagę, że kronikarz ten nie pisał o naszym języku inaczej jak o "słowiańskim", a nigdy "polskim", co wskazywałoby na niewyraźne jeszcze w jego czasach rozdzielenie mowy słowiańskiej na języki narodowe. 

Na przykładzie podejścia do historii Gdańska widać, że owoce naszych badaczy historii nie ustępują dawnym osiągnięciom nauki z epoki demokracji ludowej: metodę Do-Ro-Pro (Dobra Robota Propagandowa) twórczo udoskonalili, zastępując ją godną XXI wieku metodą SRWT (Self-Realizing Wishful Thinking), dzięki której - mimo braku solidnych dowodów na istnienie X-wiecznego grodu gdańskiego, zdołali ustalić ponad wszelką wątpliwość, że był to już wtedy gród słowiański. Na marginesie, nasz nieoceniony pisarz Melchior Wańkowicz na tak ulubione przez nas życzeniowe myślenie (jak widać, popularne także wśród niektórych historyków i archeologów) ukuł trafniejsze słowo: chciejstwo.  Pisał on między innymi: "Takie bohaterskie chciejstwo mogłoby mieć usprawiedliwienie w idei <pokrzepiania serc>. ... Ale na dnie tych szlachetnych podniet chciejstwa kryją się niebezpieczeństwa deformacji zawodowej". 

Ważąc więc dostępny dorobek historyczny i archeologiczny, a pomijając urobek propagandowy wydaje się, że nie można dłużej marginalizować hipotezy, że gród tamtejszy (raczej młodszy niż starszy) powstał przy udziale skandynawskiego zasadźcy (posadnik u Waregów), który zbudował go i rozwinął rzemiosło i handel w oparciu o ludność słowiańsko - skandynawską osady (poprzedzającą późniejszą osadę przygrodową), zwanej Gyddanyzc, Danyzc, Gdanzc, Dantsk lub podobnie. 

Dopiero prawdopodobnie za Bolesława Krzywoustego (około AD 1125) gród ten został obsadzony namiestnikiem piastowskim (Sobiesław I lub jego nieznany poprzednik). Wydana w Reims 4 kwietnia 1148 roku przez papieża Eugeniusza III tzw. Bulla Włocławska potwierdziła przynależność castrum Kdanzc do biskupstwa we Włocławku (Władysławiu - nazwy używanej od czasów Władysława Hermana jeszcze do początku XIX wieku). Być może, w świetle wspomnianej w artykule "Lotaryngia jednym ze źródeł polskiego chrześcijaństwa", pochodzącej dopiero z przełomu XII/XIII wieku wersji żywota św. Wojciecha zawierającej nazwę Gyddanzc, określenie Kdanzc z bulli papieskiej z AD 1148 może jawić się jako najstarsza, znana nazwa Gdańska. 

Pół wieku po włączeniu Gdańska do polskiej administracji kościelnej Sobiesław I zbudował w tym mieście pierwszy, jeszcze wtedy drewniany kościół, który przyjął wezwanie św. Katarzyny. Zauważmy, że najstarsze fragmenty łodzi z Gdańska (tzw. Gdańsk i i Gdańsk 2) pochodzą odpowiednio z przełomu XII/XIII wieku i z pierwszej połowy XIII wieku. Także najstarsze tzw. klamry szkutnicze (łączące elementy poszycia statku), jakie znaleziono w Gdańsku, pochodzą z warstw archeologicznych datowanych na drugą połowę XII wieku. Najstarsze zaś fragmenty umocnionego nabrzeża portowego w Gdańsku pochodzą dopiero z XIII wieku.


Przykładem na istniejące związki, nie tylko handlowe (jak np. wspomniany w artykule "Krzywe zwierciadło historyków"  obrót monetami arabskimi i bizantyjskimi), ale i militarne między wikińską Rusią a państwem Piastów (potwierdzone absolutną dominacją militariów skandynawskich w zabytkach na ziemiach polskich z tamtego okresu) są hełmy, zwane z węgierska szyszakami. Uznane są one w Polsce jako polskie hełmy, tak zwanego "typu wielkopolskiego", odkryte w następujących miejscowościach Wielkopolski: Gniezno, Giecz koło Wrześni, Gorzuchy koło Kalisza, Dymitrowo (obecnie Olszówka koło Turka), Małopolski: Silniczka koło Włoszczowy oraz Podlasia: Szurpiły koło Suwałk. Bez przeprowadzenia odpowiedniego studium badawczego, nasi naukowcy z góry zawyrokowali, że są one "odmienne od używanych na Rusi czy przez Normanów" (Michał Walicki "Sztuka polska przedromańska i romańska do schyłku XIII wieku", 1971).

W rzeczywistości ich forma, a zapewne i ich wyrób przyszedł do nas z normańskiej Rusi, gdzie w X-XI wieku było centrum ich produkcji. Oto powyżej zestawione są dwa szyszaki. Ten z lewej pochodzi z wielkopolskich Gorzuchów, podczas gdy ten drugi z pruskiego Groß Friedrichsberg (dzisiaj Sowhoznoje pod Kaliningradem). Obydwa egzemplarze ozdobione są żelaznymi rozetami, które oryginalnie pokryte były srebrną folią. Odkryciu tego drugiego zabytku towarzyszyły inne artefakty, o jednoznacznie wikińskiej ornamentyce. Były to m.in. wykonana z brązu "wikińska maska", być może - jak się sądzi, okucie pochwy rytualnego noża. Archeolodzy rosyjscy przywołują tutaj porównywalny zabytek, odkryty w Wolinie.

Te dwa na powyższej ilustracji, niemal identyczne hełmy, są zupełnie inaczej klasyfikowane przez narodowych archeologów: hełm z lewej uznawany jest w Polsce za "wielkopolski", czytaj piastowski, czytaj polski; podczas gdy ten z prawej (dużo słabsza jakość fotografii) rosyjscy badacze uznają za "wikiński" (Władimir Kułakow "Tuwangste i Königsberg", ex Slavia Antiqua, 1999). Oto poniżej obraz Marata I. Samsonowa, zatytułowany "Na rozdrożu", na którym wareski jeździec, w "szłomie wielkopolskim" vel hełmie wikińskim na głowie, przy kamiennych drogowskazach, zdaje się pytać kruka o dalszą drogę.


Dla poszerzenia kontekstu geograficznego wikińskich hełmów podajmy tutaj, co prawda nie jako bezpośredni dowód historyczny, ale jako pewne echo kulturowe, które przetrwało do XIX wieku, kiedy we francuskim mieście Falaise, postawiono okazały pomnik z brązu Wilhelma I Zdobywcy, normandzkiego księcia, który tam się urodził w 1028 roku, a w 1066 podbił Anglię i koronował się tam na króla. Oto ilustracja pomnika z książki "Godefroi de Bouillon", Alphonse Vétault, Tours 1883.


Ten jasnowłosy potomek wikiński (tak przedstawiony na wykonanym za jego życia gobelinie z Bayeux) nosi na głowie hełm z ozdobną, przypominającą koronę otoką - podobny do tego, w jaki później Jan Matejko wyposażył (jednakże już bez nosala, który zasłaniałby część twarzy), tak jak i we włosy blond, naszego Bolesława Krzywoustego w "Poczcie królów i książąt polskich".


Przedstawiony wyżej jeden hełm wikiński "typu wielkopolskiego", pochodzi z Czarnej Mogiły koło dalekiego od Wielkopolski Czernigowa (Czernichowie) nad rzeką Desną, w jednym z najstarszych i największych grodów na Rusi Kijowskiej (źródło: Wikipedia). 

Porównywalny z Gniezdowem, kurhan Czarna Mogiła zawierał dwa skremowane ciała wojowników normańskich, prawdopodobnie książąt, wraz z bogatym wyposażeniem z X wieku. W pobliżu ciał ustawione były dwa hełmy i kolczugi do kolan, kocioł z kośćmi barana, dwa noże kapłańskie, dwie złote bizantyjskie monety, orientalną szablę, figurę Thora z brązu, dwa rogi tura oprawione w srebro, ozdobione motywami roślinnymi i fantastycznymi zwierzętami oraz postaciami mężczyzny i kobiety strzelających do ptaka. Oto stan tego kurhanu na ilustracji z 1880 roku (źródło: Wikipedia).


Okazuje się, że kreowanie mitów historycznych to nie tylko domena polskich pisarzy, tworzących je w XIX wieku w szczytnym i potrzebnym wówczas celu "ku pokrzepienia serc" - gdy Polski nie było na mapie Europy, ale jest to dzisiaj zajęcie "upiększających" historię "literatów naukowych", którzy pod fakty historyczne lub artefakty archeologiczne podkładają własne interpretacje w formie definicji i pojęć pseudonaukowych. W ten sposób łódź wikińska staje się "słowiańską", XII-wieczny kielich z Trzemeszna staje się o dwa wieki starszym, propagowany już jako "kielich Dąbrówki", a każdy szłom wikiński z terenów Polski, toż nasz ci on - "wielkopolski". Zauważmy, że hełmy te pochodzą z X/XI wieku, podczas gdy określenie "Wielkopolska" pojawiło się w źródłach historycznych dopiero w XV wieku. Sensowniej byłoby już, gdybyśmy koniecznie chcieli szyszaki z terenów Polski wyodrębnić od tych z innych obszarów aktywności Wikingów, nazwać je, zgodnie z historyczną toponomastyką - "szyszakami polańskimi". Ale i taka definicja byłaby na dzisiaj czysto "akademicka", dopóki nikt jeszcze nie wyodrębnił zbioru cech wspólnych szyszaków "polańskich", który różniłby się typologicznie od zbioru pozostałych szyszaków wikińskich. To samo dotyczy wczesnośredniowiecznych "łodzi słowiańskich".

Figury wikińskich wojowników - jeźdźca i piechura (berserka) z "wielkopolskimi szłomami" na głowach, przedstawiają sławne, XII-wieczne szachy z Lewis,  jak na poniższej ilustracji.


Podobny do znajdowanych w Polsce i w Prusach, jest datowany na koniec IX wieku szłom z Gniezdowa i miejscowości Mokre koło Dubna na Wołyniu, a nieco mniej podobny do nich szłom z Giecza (dawniej Gdecza), datowany na X wiek. Oryginalnie hełmy miały tzw. nosale - ochronę nosa, oraz pióropusze. W pruskiej Sambii podobny do hełmu z Sowhoznoje odkryty został hełm z miejscowości Wetrowo (niem. Ekritten).

Poza zbliżoną bogatą ornamentyką szyszaki te łączyła podobna technologia wykonania - z kutej blachy żelaznej, pokrytej na zewnątrz pozłacaną blachą z brązu lub miedzi. Z uwagi na wysoki kunszt wykonawczy i bogatą ornamentykę należy uznać, że wymienione wyżej hełmy należały do rycerzy wikińsko-wareskich wyższej rangi.


Trudno dyskutować nad wprowadzonym przez historyków dla wczesnośredniowiecznych hełmów pojęciem "szłomów wielkopolskich", lub "szłomów polskich", które nigdy rzetelnie nie zostały zdefiniowane poza faktem, że niektóre z nich znaleziono w Wielkopolsce, ale przecież również i w Małopolsce, a poza Polską - od pruskiej Sambii po ruski Wołyń, a nawet na wschód od Dniepru. Czym miałyby one różnić się od wikińskich hełmów z bitwy pod Hastings lub uwidocznionych na powyższym gobelinie z przełomu XII/XIII wieku z Baldishol, Norwegia ? Na badania porównawcze odkrytych już niemal wiek temu "szłomów wielkopolskich" z normańskimi nasi badacze "nie mają głowy". Prościej jest "pożądaną" tezę zadekretować, obwieścić i powtarzać, niż ją potem spróbować udowodnić. A to już nie jest technika z warsztatu historyka, ale metoda prania mózgów z dziedziny polityki, stosowana w oficjalnej narracji.

4 komentarze:

  1. Monety są piękne, a szczególnie widać po nich i wyglądają na złote. Ostatnio na http://www.skarbnicanarodowa.org/zlote-monety właśnie czytałam o złotych monetach i bardzo mnie to zaciekawiło. Chcę teraz do swojej kolekcji starych monet właśnie dodać jakieś złote, gdyż jeszcze żadnej nie mam. Może już niedługo coś mi się trafi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń
  3. łódka- czyli wikingowie, blondyn - czyli wikingowie, wysoki - czyli wikingowie, gryf czyli wikingowie, miecz czyli wikingowie, morze czyli wikingowie, ryby czyli wikingowie, Puck czyli wikingowie, Gnieżdżewo czyli wikingowie. Jeszcze podpowiem autorowi że nieopodal Gnieżdżewa leży Strzelno (przypadek? nie sądzę!), a że Strzelno leży też na Kujawach to....wiadomo: Kujawy czyli wikingowie a wiec Strzelno koło Gnieżdżewa=Wikingowie. Niesamowite jak to się wszystko kojarzy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Niestety, żyjemy w czasach, w których każe nam się nie za dużo kojarzyć, ale słuchać oficjalnej wykładni. Jak w tym dowcipie z obrazkiem banana: "To jest jabłko. Jeżeli widzisz banana, to znaczy że jesteś zwolennikiem teorii spiskowych. Przestań kwestionować, co się powszechnie mówi".

    OdpowiedzUsuń